7 maj 2018

Gdzie szum Prutu (Ukraina)

Data: 28 kwietnia - 3 maja 2018 
(w tym 3 dni na wodzie)
Trasa: Delatyn - Oleszkiw
Rzeka: Prut
Długość trasy: 66 km

Gryzę się nadal z tematem relacji z Ukrainy, choć od powrotu minęło kilka dni. Biorąc pod uwagę jednak wszystkie "za", postanowiłam skrobnąć trochę słów.
Najpierw jednak jedno "przeciw".
Pod koniec trzeciego dnia spływu, gdy do końca zakładanego odcinka Prutu mieliśmy maksymalnie 6-8 km, doszło do zdarzenia, którego nie chcę opisywać.

Z tego też względu skróciliśmy nasz wyjazd.
Teraz „za”.
Spływ był piękny, choć chwilami trudny - rzeka Prut, górska, nawet w swoich bardziej nizinnych odcinkach dostarczyła nam mnóstwo emocji. Warto ją pokazać, ponieważ jest naprawdę piękna. Wyjazd był fajnie przygotowany, z ekipą ludzi, którzy wiedzą, po co płyną i kochają pływać. Nawet ci początkujący - korzystali z dobrych rad, w konsekwencji czego wszyscy na wodzie czuli się dobrze. Przez te trzy dni spływu zżyliśmy się ze sobą, pomagaliśmy sobie i dalibóg, serce mi pęka.
 

Sobota, 27 kwietnia
Ten dzień zajęła nam podróż. Co tu dużo pisać – wyprawa na Ukrainę wciąż pozostaje właśnie „wyprawą”, a to głównie ze względu na kolejki na granicy. Przekraczaliśmy ją w Medyce (3 godziny dojazdu z Lublina) i spędziliśmy tam zaledwie trzy i pół godziny, co wcale nie jest długo.W Medyce dołączyła do nas grupa z Krakowa i Zakopanego.


Potem czekało nas jeszcze 5 godzin jazdy na Bukowinę nad Prut. Tu przejeżdżamy nad Dniestrem.

W konsekwencji namioty rozbijaliśmy po zmroku. Ale że wszyscy w ekipie byli już obyci od lat z obozowym życiem, to wszystko poszło sprawnie i był jeszcze czas na pierwsze ognisko. Ja obserwuję bacznie otoczenie, taka natura, muszę się oswoić.
fot. Witek
Niedziela, 28 kwietnia 

Odcinek: Delatyn – Ivanivsti, 18 km
Rano wstałam, jak mam w zwyczaju, gdy wszyscy jeszcze spali. Prawie wszyscy, bo jeden z Witków już też przechadzał się po okolicy, co widać na załączonym obrazku - dwa namioty otwarte.


A potem zeżarliśmy pyszne pierwsze na wyjeździe śniadanie:

foto Skored

Na namiocie mieliśmy lokatora. Jak mi podpowiedzieli znajomi - to samiec zwinki w szacie godowej.


Potem pakowanie i jak zwykle spacer po okolicy. 








Widok z mostu na naszą rzekę.

Później odprawa, pamiątkowe zdjęcie i czas ruszyć na wodę.




 No i się zaczęło.



Wiedziałam, że jadę na górską rzekę, ale… Nawet wiedząc, jak wygląda Poprad czy Dunajec, przyznaję, że rzeczywistość przerosła moje oczekiwania.

Załoga:

Pokonywanie kamienistych bystrzy, naturalnych progów,  spadków i zakrętów to była naprawdę heca na 14 fajerek.


foto Radek D.
Pierwszy raz byłam na rzece, której nie widziałam „na wprost”, gdyż cały czas biegła w dół. Z tego też względu zazwyczaj nie wiedzieliśmy, co nas czeka za zakrętem – czy lekki zjazd bobslejowy z obijaniem się o kamienie jak o bandy, czy też ostra jazda na maksa z półmetrowymi falami zalewającymi kajak.



foto Skored
Mieliśmy też po drodze wodospad Крутіж (Krutizh), który pokonaliśmy na kilka różnych sposobów.


A konkretniej to pierwszy jego próg spuszczając kajaki wodą.


Przy okazji znalazł się czas na przerwę i rozprostowanie kości w drodze do sklepu. Urocza wioska.



A potem do wyboru: jedni zdecydowali się obejść brzegiem i robić zdjęcia  :)  inni zaś od razu rzucili się w toń, jeszcze inni czekali na rozwój wydarzeń. I raczej obnieśli brzegiem.


Bociek nie robił sobie problemu. Coś tam nawet łowił.


Potem rzeka trochę się uspokoiła.



I to zgubiło mój aparat, jako że wpłynęliśmy ze Skoredem w malowniczy głaz na środku rzeki. Trochę się zagapiliśmy zwiedzeni chwilowym spokojem, a trochę nas zniosło. W konsekwencji co prawda uratowaliśmy się przed wywrotką, ale kajak nabrał wody, którą musieliśmy wylać na rzece, żeby nie pójść na dno w drodze na ląd. To było za dużo dla aparatu, który nadaje się do wyrzucenia. Ale najpierw odbyło się wielkie suszenie. Wyjęliśmy baterie, kartę, pootwieraliśmy wszystkie klapki, wystawili na słońce.
foto Skored
Od tego momentu posiłkuję się fotami od innych dobrych ludziów, a najbardziej tymi, które zrobiłam aparatem Skoreda. Plus aparat w telefonie.
Nocleg wypadł w pełnię księżyca na malowniczej skarpie.


To było naprawdę cudowne miejsce, przywitały nas miejscowe dzieci i miejscowe konie, a źrebak nawet obgryzł fotele w kajakach (dwa zdjęcia od Skoreda).



Wyskoczyliśmy też do sklepu i trochę się przejść. Nawet miałam ochotę na poniższe smakołyki, ale zabrakło mi wyobraźni jeśli chodzi o kwestie przyrządzenia w warunkach polowych.



 Ognisko trwało do późna, śpiewaliśmy, gadaliśmy, atmosfera wspaniała, niezapomniana. Tak bardzo, że to wspomnienie będzie towarzyszyć mi przez całe życie.



     
Poniedziałek, 30 kwietnia
Odcinek: Ivanivsti  - Kołomyja – Matyjowce, 33 km
Następny dzień to znów były zmagania na bystrzach, ale rzeka dużo spokojniejsza. Ja w roli Indianina.

foto Skored
Mniej więcej w połowie zrobiliśmy przerwę w uroczym mieście Kołomyja. Czasu nie było zbyt dużo, ponieważ do centrum od mostu szło się 20 minut.

Jak widać, Radek nie przestawił zegara w aparacie.

Zdążyliśmy zjeść soljankę, wypić piwo

i zrobić kilka fotek z pisankami przed tutejszym Muzeum Pisanki.




A tu nad brzegiem Prutu pan malował obraz. Do Kołomyi powrócę jeszcze w oddzielnym wpisie.

Choć myśleliśmy, że dzień minie bez większych wrażeń, na przedostatnim tego dnia, 32 kilometrze, na zakręcie z szybkim nurtem w wodzie leżał konar. W tym miejscu spektakularną wywrotkę zaliczyły trzy kajaki, dwie dwójki i jedynka. Zdarza się i tak.
Nocleg tym razem wypadł w mniej urokliwym miejscu niż poprzedni, bo pod rurą.


Na kolację szef kuchni Radek zapodał jajecznicę z 10 kołomyjskich jaj, które wraz z boczkiem i cebulką zakupiliśmy na postoju.

Także i ten wieczór był piękny, choć nieco zimniejszy, a komary cięły jak wściekłe.

Tym razem nie uczestniczyłam w ognisku, czego teraz żałuję, ale widać tak miało być. Spałam 10 godzin. Po raz pierwszy od prawie trzech lat spałam tak długo, tak spokojnie i bez żadnych koszmarów. No ale jak się ma takie widoki z namiotu...

 
Wtorek, 1 maja 
Odcinek: Matyjowce – Zabłotów – Oleszkiw, ok. 16 km
Rano parówki i grzanki. 

A wzięło się to stąd, że odkąd pływam na spływach masowych i nie tylko - zawsze ja jem zupki w proszku i pasztety z puszek, a inni – rarytasy. Tym razem poprzysięgłam sobie zmienić jadłospis. Widać na zdjęciu, jak mnie spaliło słońce, ale pierwszego dnia ucierpiał nie tylko aparat, przy okazji zmagań z wodą wiatr porwał mi kapelusz. Kwestie opalania mam z głowy w tym roku.

A tak przy okazji - keczup ukraiński jest najlepszy na świecie.
Rura okazała się równocześnie mostem dla miejscowych, serio. Ten pan w dodatku był lekko, jak to się mówi, zawiany - ale dał radę.

I w końcu wypłynęliśmy. Choć wciąż zdarzały się bystrza, to jednak dużo łagodniejsze i coraz rzadziej, aż nam było szkoda. 


Ostatni postój wypadł w Zabłotowie pod mostem.

Oczywiście poszliśmy się przejść. Ten mały jeździł na rowerze z wielką pasją.


Może do Zabłotowa też wrócę w innym wpisie.


Ostatnie zdjęcia Prutu.

foto Witek
-----------------------------------------------------------------------------

-----------------------------------------------------------------------------
Następny dzień 2 maja spędziliśmy już w Czerniowcach, w sumie zgodnie z planem. Zatrzymaliśmy się w hostelu, a w dzień zwiedziliśmy trochę miasto. Czerniowce również zasługują na osobny wpis.
Uniwersytet wpisany na listę UNESCO:


I kampusowy cipek, czyli ciapek z czipem na uchu:



3 maja zaczęliśmy powrót do Polski. Po drodze mieliśmy jeszcze przystanek w Śniatyniu (będzie opisany osobno). Tam ksiądz zaoferował nam mszę, troszkę opowiedział o parafii i generalnie "zaopiekował się" nami.

Na granicy spędziliśmy 3 i pół godziny, choć wcale nie było kolejek. Służbiści przejrzeli każdy worek kajakowy, kosmetyczki, a nawet gitarę. Szukali paczek papierosów, ale zdecydowanie nie nadajemy się na przemytników. W Medyce część osób wsiadła do swoich pozostawionych na parkingu aut i udała się w stronę Krakowa i Zakopanego, a grupa lubelska i warszawska pojechała do Lublina.
Kochani, dziękuję za te wspólne chwile. Co tu dużo pisać - wiecie, jak jest.
foto Skored

6 komentarzy:

  1. Czytałam z wypiekami na twarzy. Takie przygody! Podziwiam hart ducha wszystkich uczestników, zwłaszcza czerwonoskórych. ;)
    A teraz czekam na te zapowiadane oddzielne relacje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę znaleźć chwilę i "podeprzeć się" jakimiś opisami z przewodników, piękna Kołomyja i Czerniowce warte są odwiedzenia.

      Usuń
  2. Mega Maga!!!!
    Przygoda życia. Co ja się naśpiewałem o tym Prucie i Kołomyi przy okazji ognisk PTTkowskich, a zobaczyć jakoś dane nie było. Dzięki za pokazanie.
    Mój aparat dał się wysuszyć po tym jak razem ze mną wpadł pod lód, działał jeszcze pół roku nienagannie, choć śmierdziało mu mułem z obwodów, aż w końcu się przepalił, może i twój wyschnie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze na pewno coś o Kołomyi napiszę. Piękne tereny. W ogóle mamy plan z mężem, żeby pojechać kiedyś autem i powłóczyć się, zobaczyć jak najwięcej. Nie napisałam o tym w relacji, ale zaraz po przejechaniu granicy, w pierwszej ukraińskiej wsi od razu dało się poczuć klimat: kurz drogi, marszrutki, piwo w plastikowej butelce... Co do aparatu - wysechł całkowicie, działa mechanizm, nawet wyświetlacz, ale niestety - nie widzi obrazu, tak jakby na obiektywie była klapka. Naprawa raczej będzie droższa niż kupienie takiego samego używanego. Ten mój też był kupiony używany. No trudno - statystycznie rzecz biorąc, na tyle przygód, co ja przeżywam, to i tak mi długo służą moje aparaty. Na szczęście mam jeszcze jeden :D

      Usuń
  3. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale zazdro, że macie tak blisko na Ukrainę... i takie super wypady i do tego busikami T4 :D

    OdpowiedzUsuń