12 kwi 2018

Przedwiośnie w dolinie Liwca - dzień drugi

Data: 25 marca 2018
Trasa: Liw - Nowa Sucha
Długość trasy: 17 km

Ciąg dalszy relacji z doliny Liwca. W sobotę płynęliśmy, w niedzielę dołączyliśmy do grupy pieszej.
Rano tradycyjnie obudziłam się przed wszystkimi, ale i do baletów wieczornych jakoś nie miałam ochoty, więc w sumie odpoczęłam. Lubię wstawać wcześniej, przynajmniej nie ma tłoku przy umywalce. A i kawę na spokojnie może wynorać w bagażu. 
Poniższe zdjęcie zrobiłam dzięki Grzesiowi R., który wrzasnął "Żurawie na boisku!!!". Żurawi nie było, ale za to pięknie oświetlone miejsce po wczorajszym ognisku. Jeszcze dodam, że duch w narodzie chyba ginie, a przynajmniej w kwestii wspólnego śpiewania. A to słów nie znają, a to może się nie chce.

Tu spaliśmy.

Po wspólnym śniadaniu i spakowaniu plecaków ruszyliśmy na zamek. (Brzmi to co najmniej jakbyśmy atakowali go pod wodzą co najmniej Wołodyjowskiego). Pod Liwem miała miejsce bitwa z okresu powstania listopadowego (w dniach 9–10 kwietnia i 14–15 kwietnia 1831. 
Poniżej charakterystyczny miejscowy budulec.

Miejscowy kościół.

 Zamek już widać, ma się tu odbyć jubileuszowo-wspominkowe spotkanie.
Zrobiłam zdjęcie tej drogi, bo jest dla mnie kwintesencją polskiego przedwiośnia.

Nie bardzo chciało mi się siedzieć na sesji z okazji lecia.


Rzuciłam tylko okiem do wnętrza, zostawiłam plecak i w tył zwrot.

I z powrotem do "centrum" wsi. Zaraz za mną ruszyli Iza i Tomasz.
W internecie znalazłam następującą ciekawostkę: z uwagi na to iż do 1789 r. Liw stanowił dwa miasta: Liw Stary i Liw Nowy, w tradycji mieszkańców wsi przetrwał zwyczaj wyboru dwóch sołtysów – osobno dla Liwu Starego i Liwu Nowego.
Teraz sobie mogę popstrykać spokojnie. Podwójna władza czuwa.

Urocza mazowiecka miejscowość.
 Loża obserwatorów.


Podeszliśmy do pięknej, starej chaty, w dodatku wymalowanej.



Coś dla rowerzystów. Warto uważnie poczytać, słowa mają duży ładunek emocjonalny.
Na podwórku dzieło chyba tego samego artysty. Prosto ze studni - woda niegazowana Mazowszanka. Już dawno nic mnie tak nie rozbawiło.

Zawsze uważałam, że ze wszystkich regionów w kraju najmniej podoba mi się Mazowsze. Ale może jeszcze to zweryfikuję.


Zbliżenie na zegarek, gdyby ktoś nie zauważył.

Kolejne stare chaty.

Dzwonią po nas z zamku, że już czas utopić marzannę, po raz kolejny.
W Liwcu, oczywiście. Dziś rzeka pięknie prezentuje się w promieniach słońca.

Spadaj wreszcie, ileż można.

Wreszcie idziemy w dzisiejszą trasę. Początkowo wzdłuż rzeki, potem w las. Mam okazję oglądać ten sam odcinek rzeki co w kajaku, ale w przeciwną stronę.

Peleton piechurów się rozciąga, ostatni ledwo nadążają. W lesie dużo ścieżek, więc na rozstajach zostawiamy strzałki dla spóźnialskich. Ja jeszcze dzwonię do przyjaciół na tyłach, dając wskazówki co do kierunku marszu.


Wreszcie zarządzony zostaje krótki postój. Można wyciągnąć nogi (ale nie w przenośni).

Po popasie ruszamy i niemal natychmiast okazuje się, że otacza nas woda. Decyzja jest jedna, nadrabiać kilometrów dookoła nie ma co, ściągamy buty, skarpetki i jazda.
Żadne słowa nie oddadzą temperatury tej wody, przez którą musieliśmy się przeprawić. Jako jedna z pierwszych dałam przykład odwagi, dzięki czemu mogłam zrobić to urocze zdjęcie.

Ale po prawdzie to zimna woda zdrowia doda. Wstąpiły w nas nadludzkie siły.




  
Dochodzimy do grodziska, tego samego, na którym robiliśmy postój dzień wcześniej z kajakarzami.

Tym razem w słońcu.

Żurawie się drą.

Grodzisko w pełnej krasie.

I tajemniczy las.


Dochodzimy do wsi Ziomaki. Na zdjęciu jeden ziomak.

A tu ziomaki. Następna wieś nosi nazwę Pobratymy...

Krótki postój na kanapkę i przemierzamy błotniste pola.

Wiosenne bliskie spotkania - jeden z koziołków mało nas nie staranował.





Tak, tak. O ile wczoraj żurawie było głównie słychać, to teraz je nawet widać.




I meta grupy lubelskiej, tu mamy zostawione auta. Muzeum architektury drewnianej regionu siedleckiego w Nowej Suchej.


Chwila na zwiedzanie.






I żegnamy się z grupą warszawską, którą czeka jeszcze kilka kilometrów marszu na stację kolejową.
Razem z Szymkiem i Padalcem wracamy do Lublina w blasku słońca. Na Mazowszu mieliśmy wiosnę, w Lublinie miejscami leżał jeszcze śnieg.
 Tydzień później święta wielkanocne upłynęły pod znakiem zimna, a dwa tygodnie później odbył się opisany już Maraton Pieszy Przedwiośnie.

2 komentarze:

  1. I tak poznawać Mazowsze to ja rozumiem!
    Impreza świetna.
    Z doświadczenia wiem iż ci którzy nie mają o śpiewie pojęcia, przy ogniskach śpiewają najgłośniej, ci którzy mają... milcxzą zażenowani ;)

    Ps.też mam fotę z tymi "wodociągami". Coś w tym jest takiego że przyciąga obiektyw.

    OdpowiedzUsuń
  2. ja mam refleksję związana z pokonywaniem boso zimnej rzeki - najtrudniejszy pierwszy moment, kiedy zimno zapiera dech. A najlepszy, kiedy już się wytrze nogi i założy suche skarpetki - cudowne uczucie rozlewającego się po całym ciele ciepła.
    I jeszcze cytat z wycieczki ze śpiewem: "niech pani tak głośno nie śpiewa, nie wszyscy są głusi".

    OdpowiedzUsuń