5 maj 2019

Czar Turii i Polesia Wołyńskiego

Data: 1-5 maja 2019 
Trasa: Huszyn - ujście do Prypeci
Rzeka: Turia
Długość trasy: 82 km

Upłynął rok, nadeszła kolejna majówka i kolejny wyjazd na Ukrainę. Nie może być inaczej! Tym razem Radek zaprosił nas na Polesie Wołyńskie i rzekę Turię. Wśród grona uczestników znaleźli się starzy i nowi znajomi, a radości z poznania kolejnej rzeki nie przyćmiła nawet mrożąca krew w żyłach prognoza pogody...


Środa, 1 maja
Odcinek: Huszyn - Toikut, 18 km

Zanim zeszliśmy na wodę, trzeba było jeszcze dojechać na start. Zbiórka o 7 jak zwykle przy stadninie koni w Lublinie, powitania i pakowanie. Układanie bagaży na kajak w autach zawsze przypomina mi grę komputerową Tetris, tak było i tym razem. 


Konie przyglądały nam się z zaciekawieniem, choć niejedno już widziały.

Przed granicą, w oczekiwaniu na pozostałe busy (w sumie trzy), mały postój na śniadanie.

Granicę przejechaliśmy w dwie godziny, zatem dość szybko. Dzięki temu był czas na zrobienie pierwszych zakupów.

I zaprzyjaźnienie się z licznymi przygranicznymi kundlami z rozwiniętą specjalizacją żebrania.


Na Kowel jednak nie starczyło już czasu, więc obejrzeliśmy go z okien busa.

I docelowa wieś - Huszyn.

Odtąd takie wioski będziemy oglądać każdego dnia.


Pierwsze spojrzenie na Turię.

I przejście mostkiem dla pieszych.

Oraz dla zwierząt.
foto Skored


Pora na przepakowanie i przygotowanie do spływu.

Kto szybko się uporał, idzie zobaczyć wioskę.



Oraz jedną z najstarszych drewnianych cerkwi na Polesiu Wołyńskim.


To cerkiew prawosławna pw. św. Dymitra, wzniesiona w 1567 r. Otacza ją piękny cmentarz, gdzie jak powiedzieli nam miejscowi, znajdują się polskie groby, ale ich nie znaleźliśmy. Być może były to stare groby bez tabliczek.

Miejsce robi wrażenie swoją prostotą i sielankowością.

Wracamy nad rzekę.


I zaczynamy spływ.

Turia jest rzeką nizinną, nurt nie jest szybki, można spokojnie kontemplować przyrodę.

Płynie w naturalnym korycie, odcinkami silnie meandruje.

Turia jest prawym dopływem Prypeci o długości 184 km.

Dominującym elementem krajobrazu są trzcinowiska, które nieraz tworzą wąskie korytarze, którymi płyniemy z zachwytem.





Jesteśmy pozytywnie zaskoczeni pogodą. Po zachmurzonym porannym niebie nie ma już śladu.

Woda jest czysta, pod jej powierzchnią widać falujące rośliny, w tym takie, które bardzo przypominają nam sałatę...


Czasem urozmaiceniem jest ściana lasu.

foto od Skoreda
Mniej więcej w połowie dzisiejszego odcinka robimy postój.

Coraz silniej zaczyna wiać zimny wiatr, korzystamy więc z okazji, by się cieplej ubrać.

Częstym widokiem są rybacy w drewnianej pychówce odpychający się od dna długim wiosłem. Dzięki temu obrazkowi, a także meandrom w trzcinowiskach, Turia kojarzy mi się z naszą Narwią.

Do brzegów rzeki dochodzą pastwiska, zatem widok pasących się krów czy koni staje się powoli stałym elementem naszego spływu.



Urocze są również wszelkie mostki łączące brzegi.


Nie brakuje również wszelkiego rodzaju ptactwa.

Dopływamy do pierwszego biwaku, na skraju wsi Tojkut. Przypływamy akurat w godzinie, gdy zachodzące słońce barwi świat złotym blaskiem.



Również tutaj towarzyszą nam pasące się krowy.


foto Skored
Rozbijamy obozowisko, jemy kolację.


I powoli zbieramy się przy ognisku.

Tego wieczoru wspominamy naszego zmarłego rok temu kolegę.
Foto Skored
A potem do późnych godzin biesiadujemy, śpiewamy i gramy. Do ogniska dołączają się również miejscowi Ukraińcy. Noc jest zimna, temperatura spada i z wielu namiotów, prócz chrapania, słychać szczękanie zębami.
Zapis trasy 1 dnia: https://mapy.cz/s/3rSJO

Czwartek, 2 maja
Odcinek: Toikut - Stavysche, 22 km

Po zimnej nocy nastał chłodny poranek. Tego dnia wiatr daje się we znaki jeszcze mocniej, nieraz podmuchy próbują wyrwać z ręki wiosło.

Ale rzeka zachwyca.










W zaroślach przy wsiach można wypatrzyć liczne stadka małych gęsi i kaczek.


Pojawia się coraz więcej odnóg i choć chyba nie można się tu zgubić (odnogi po jakimś czasie łączą się), to jednak mamy poczucie niepewności, czy tym razem wybraliśmy właściwą drogę...

Dla zobrazowania sytuacji - zapis gps na mapie.



Dopływamy do niskiego mostku. Dwójki mają gdzie schować się w kajaku. Jedynki muszą się nieźle nagimnastykować.


I nie wszystkim się udaje.

Niektórzy z grupy w ogóle tu nie byli - płynęli inną odnogą.

Znad wody zaczyna wychylać się monaster św. Mikołaja w Mielcach, jedyny prawosławny klasztor na Polesiu Wołyńskim.


Dobijamy do brzegu.

Witają nas gospodarze tego miejsca, proponując poczęstunek i zwiedzenie klasztoru.
foto Skored

Pierwsza wzmianka o tym monasterze pochodzi z 1632 roku. Najcenniejszym budynkiem w zespole klasztornym jest cerkiew pw. św. Mikołaja z 1542 r. o architekturze nawiązującej do świątyń staroruskich.






Naprzeciwko świątyni stoi trzykondygnacyjna dzwonnica z 1901 r.

Oczywiście, jak w każdej prawosławnej świątyni, kobiety obowiązuje długa spódnica i nakrycie głowy. Spódnice i chusty można pożyczyć.




Obiecywany przez duchownego poczęstunek - wielkanocny. Prawosławni swoją Wielkanoc obchodzą tydzień po naszej.

Chwyta za serce taka gościnność i życzliwość.

Jest to też okazja do rozmowy, bo na rzece nie płyniemy całą grupą.


Możemy wejść na dzwonnicę.

Mnich, przewodnik, demonstruje działanie dzwonów.
foto Skored

Można zadzwonić.

Roztacza się stąd widok na kompleks klasztorny i meandry Turii.


Jest też czas na udanie się do sklepu (magazinu). Radek prosi mieszkankę o zadzwonienie do sklepowej, żeby otworzyła sklep.

W sklepie można zaopatrzyć się w podstawowe potrzeby, a także kupić jajka (i nie tylko...) od mieszkających obok gospodarzy.


Po postoju schodzimy na rzekę.


Jej charakter się nie zmienia, znów dominują trzcinowiska.



Ale jest to też kraina wszelkich ptaków rzecznych i błotnych. Poniżej batalion.

A tutaj rycyki, w Polsce gatunek chroniony.


Pojawiają się zabudowania wsi Stawyszcze, za nią mamy kolejny biwak.



Namioty stawiamy na łące, niestety sporo tu kleszczy.



Ognisko w zimne wieczory to podstawa.


Koń przygląda się namiotom.


Na kolację jajecznica z wiejskich jaj kupionych w Mielcach.


Jest dużo czasu, dzień coraz dłuższy, dlatego wybieramy się na spacer.

Znów złota godzina i niezapomniane barwy.






Punkt akuszerski.

I sklep, podobnie jak w innych wsiach, "na telefon".


A w środku dość słabe zaopatrzenie, podobnie jak w innych sklepach, w których byliśmy i będziemy. Za to waga, jakiej u nas już chyba nie spotkamy, a przynajmniej rzadko.


Ptaszek to gąsiorek.

Ta noc okazała się jeszcze zimniejsza. Na szczęście długo siedzieliśmy przy ognisku, którego gwoździem programu tym razem były góralskie kawały w wykonaniu Witka.
Zapis trasy 2 dnia: https://mapy.cz/s/3rSKF

Piątek, 3 maja
Odcinek: Stavysche - Mostysche, 22 km

Po zimnej nocy przywitało nas słońce. Znów jajecznica.

W miarę upływu czasu pojawiało się coraz więcej chmur. Również dziś zmagaliśmy się z silnym wiatrem.



Krajobraz nie uległ zmianie - pastwiska i trzcinowiska.







W tym miejscu zrobiliśmy postój. Płynące na przedzie Anka z Marysią zobaczyły dym z palącej się trawy. Postanowiliśmy ugasić ogień. Dołączały do nas kolejne osoby z grupy. Wodę nieśliśmy butelkami oraz w reklamówkach.

Niestety wypalanie traw to również tutaj częsty zwyczaj, podobnie jak w Polsce. Widzieliśmy na trasie nie tylko wypalone hektary trzcinowisk, ale i spalone fragmenty lasów. I nie tylko koni żal...

W międzyczasie dopłynęła reszta grupy i zrobiliśmy popas.





Ania z Marysią oraz my płyniemy dalej.

Rzeka nie przynosi niespodzianek w krajobrazie.


Ale są tu inne miejscowe smaczki, tym razem w postaci titanica.

I znów rycyk.

Dopływamy do miejscowości o uroczej nazwie Buz(i)aki.












Czajka w locie:



Pod mostem w Buzakach czekamy na resztę grupy i wytyczne co do miejsca biwaku.

Póki co jednak musimy do niego dopłynąć, co nie jest łatwe z silnym wiatrem wiejącym w twarz.

W końcu się udaje. Z brzegu wypatrujemy naszej grupy.

Płyną.




Dostajemy wytyczne i płyniemy. Zaraz za mostem pokazuje nam się dudek.

Kolejny biwak. Mamy dylemat, który brzeg wybrać, ostatecznie wybieramy prawy, a do lewego (czyli do jedynych nielicznych krzaków w okolicy) prowadzi taka kładka.


Czas na kolację z widokiem na biegające konie.
foto Skored

I tradycyjny spacer do wsi piaszczystą drogą.

Zupełnie nowa cerkiew.


Na szczęście wychodzi słońce, bo chłód staje się coraz przenikliwszy.

Słońce jest równocześnie zapowiedzią zimnej nocy.








Ognisko ratuje sytuację.

Tego wieczoru pijemy urodzinowo za zdrowie Michała. Poza kręgiem ognia temperatura spadła poniżej zera. O trzeciej w nocy na namiotach pojawiła się warstwa lodu. Pierwszy raz w życiu użyłam ratunkowej folii NRC do szczelnego okrycia się.
foto Skored
Zapis trasy 3 dnia: https://mapy.cz/s/3rSKI


Sobota, 4 maja
Odcinek: Mostysche - Schytyn, ujście do Prypeci, 23 km

Ostatni dzień płynięcia. Dziś dopłyniemy do ujścia Turii. Andrzej, Danusia i Rafał wypływają wcześniej, chcą na Prypeci odnaleźć mogiłę wołyńską i zapalić znicze, czeka ich zatem około 10 km pod prąd.

Rzeka nie zmienia charakteru.




Ale nieco zaskakuje nas odnoga, którą wybraliśmy. Tym razem byliśmy niemal pewni, że główny nurt znajduje się gdzie indziej. A może to już nie Turia?

Dość duże rozlewisko, a na lewym brzegu czekają Anka z Marysią. Na szczęście, bo już traciłam nadzieję na spotkanie :D



Okazuje się, że nie tylko my mieliśmy wątpliwości co do wybranej odnogi. Na wszelki wypadek spoglądamy na mapę.
foto Skored

Zaczyna się moim zdaniem najładniejszy fragment. Trzcinowiska są nam znane, ale rzeka silnie meandruje, zakręty są niemal pod kątem prostym raz w prawo, raz w lewo.

Przy wiosłowaniu przygrywają nam ptaki. Do trzciniaków, brodźców i rybitw dołączają również zimorodki, które przelatują nam nad głowami. Czasem skrzydłami zatrzepoce spłoszona czapla.

Niestety zimorodki są za szybkie, by uchwycić je aparatem.

Słońce, chmury i odbicia w wodzie dodają wiele uroku do i tak już ładnej rzeki.


Ale meandry się kończą. Krajobraz robi się płaski. To znak że jesteśmy już blisko ujścia.



Szukamy znajomego białego busa, by wiedzieć, w które miejsce powrócić od Prypeci pod prąd.







Jest. Do Prypeci zostało raptem może pół kilometra. Rozprostowujemy kości i płyniemy.



Przed nami Prypeć.

Postanawiamy popłynąć kawałek.


Siedzę na Prypeci, a w tle mam Turię.

Wracamy pod prąd do biwaku. Znów w bardzo malowniczym otoczeniu.


Chcemy jeszcze zobaczyć miejscowość.


Jest podobna do wszystkich poprzednich na tym spływie.

Piaszczyste drogi, urocze domki i świat, którego u nas próżno już szukać.



W sklepie sprzedająca używa jeszcze starego wielkiego drewnianego liczydła. Ale dzieci wybierające w lodówce lody to obrazek zdecydowanie znajomy.


Mieszkańcy Polesia wiodą jeszcze tradycyjny styl życia, zajmując się rolnictwem, wypasem bydła i połowem ryb. Jednak z rozmów z miejscowymi wynika, że sporo z nich wyjeżdża obecnie do pracy w Polsce. Choć takie życie jak na poniższym obrazku wydaje się idylliczne, to zapewne nie jest łatwe, a na pewno biedne.

Tego wieczoru nie uczestniczę w ognisku. Źle się czuję, mam gorączkę. Mam nadzieję, że to nie wina kleszcza, który polubił mnie w monasterze w Mielcach.
Z opowieści wiem, że do ogniska dołączyły miejscowe dzieciaki, przynosząc ziemniaki, mleko i ciasto. Czy można nie kochać tych ludzi?
Zapis trasy 4 dnia: https://mapy.cz/s/3rRqr

Niedziela, 5 maja
Czas powrotów. 
Dzisiejszy dzień w całości przeznaczamy na dojazd do granicy i przejście graniczne. Nie wiadomo, ile zajmie to czasu.


Po zwinięciu obozowiska robimy jeszcze pamiątkowe zdjęcie grupowe. Tutaj dziękuję wszystkim uczestnikom za ten wspaniały czas, który razem przeżyliśmy. I tak jak napisał w mailu Andrzej: "Bo się uśmiechacie do siebie, bo każdy coś wnosi dla innych".

Niestety, tym razem czas spędzony na granicy to 12 godzin. Po raz pierwszy też podczas tego wyjazdu zaczął lać deszcz. Dantejskich scen z granicy nie będę opisywać, bo już się wystarczająco naklęłam w tym temacie. Jak zwykle najbardziej uciążliwi byli polscy pogranicznicy.
foto od Skoreda
W oczekiwaniu na odprawę na szczęście można było na jakiś czas schować się w barze i zjeść ulubione ukraińskie dania - borszcz, soljankę i pielmieni.

Dlaczego warto pływać i bywać na Ukrainie? Bo można tu znaleźć rzeki i życie poza znaną nam na co dzień cywilizacją, odnaleźć spokój, ponownie doświadczyć świata bez netu i całego syfu z tym związanego, zobaczyć szczęśliwe krowy i pasące się przy wodzie konie, a w konsekwencji pobyć z ludźmi i przyrodą tak naprawdę, bez przybierania fałszywej pozy, bez kolorowych sztucznych piórek, które przecież i tak w końcu się zakurzą. Po prostu być.

Zapis całej trasy (złożone w całość przez Skoreda, któremu dziękuję za wspólne płynięcie i w ogóle, sam wiesz za co). Do zobaczenia.

6 komentarzy:

  1. Zazdraszczam splywu. Zdjęcia super.

    OdpowiedzUsuń
  2. To była piękna sprawa... Jak zawsze... :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Maguś - dalej uważam że ta niebieska cerkiewka to piękna budowla.
    zazdroszczę tych przepięknych fotek zwierzyny i tej dzikiej i tej hodowlanej
    Super wyprawę mieliście - gratulacje

    OdpowiedzUsuń
  4. Wyśmienita przygoda. Brawo Wy! Nawet nie wiedziałem że maoy.cz takie fajne trakery rysują. Mam je zainstalowane, muszę popróbować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem bardzo zadowolona z tej aplikacji, aby działała bez dostępu do internetu, ściągnęłam wcześniej mapy konkretnego obwodu na Ukrainie.

      Usuń