15 cze 2014

Pilicą i Wisłą z Warki do Warszawy

Data: 14-15 czerwca 2014
Trasa: Warka - Mniszew - Warszawa WKW
Rzeka: Pilica, Wisła
Długość trasy: 69 km

W kilka osób z Forum Wodnego umówiliśmy się na spływ Wisłą.
Dla mnie i Amico wyprawa zaczęła się już przed 6 rano, bo wtedy właśnie wyruszyliśmy samochodem z Lublina do Warki. Po drodze cały czas dyskutowaliśmy o tym, czy na niebie jest więcej czarnych chmur, czy też może przebłysków słońca - jak się słusznie domyślacie, nie dałam się kiepskim prognozom. W Warce byliśmy już po 8, pozostało zameldować się Ropuchowi i uzupełnić zaopatrzenie.
Przy Pilicy czekali już na nas: Ropuch, Żabcia i Batyaki, wkrótce mogliśmy się też przywitać z Czołgiem i Prusem, który mnie osobiście zauroczył swoją nienaganną wyprostowaną postawą wysoko wyspecjalizowanego w zwałkach kajakarza oraz uroczym wdziankiem model "Kajakarz w rajtuzach".

I w końcu ruszyliśmy. Czołg zadowolony z życia.


Tak się podróżuje!

Gromada forumowa.

I my też.
foto Czołg

Pilica zachwyciła nas pięknem i spokojem, a słońce dawało nadzieję na całkiem sympatyczną pogodę.

Czołg podkreśla walory krajoznawcze Pilicy.

Po wpłynięciu do Wisły zrobiliśmy sobie mały postój.

Prezentacja sprzętu...

...oraz wodniackich uczuć.

Wkrótce musieliśmy zweryfikować jednak nasze meteorologiczne poglądy na rzeczywistość. Królowa Rzek pokazała nam swój majestat, któremu należy się szacunek. Dopadł nas bowiem szkwał, który mnie wystraszył, czego się wcale nie wstydzę, a otuchy dodawał mi jedynie wyraz twarzy Czołga, który mając w pamięci swoją pierwszą kabinę, chyba chciał być w tym momencie na karaibskiej słonecznej plaży...

Najgorszy moment przeczekaliśmy sobie elegancko przy brzegu, ja to nawet pod pięknym brezentem gościnnie użyczonym przez Ropucha i Żabcię.
Warunki na zgrupowaniu mieliśmy b. dobre i nie jest prawdą, że dach przeciekał, zwłaszcza że prawie nie padało.
Potem znów ruszyliśmy, by jeszcze kilka razy oberwać wodą lejącą się z nieba strumieniami.

Te drzewa mi się spodobały.

W momencie pożegnania Prusa i Czołga przed mostem w Górze Kalwarii niebo płakało pełną gębą.



Most w Górze Kalwarii.


Na szczęście tuż po dopłynięciu na miejsce noclegu (wyspa jakieś 2 km od mostu w Górze Kalwarii) udało nam się rozstawić obozowisko "suchą nogą" i od tego momentu więcej już nam nie padało. Dzięki temu mogliśmy sobie spokojnie posiedzieć do późnych godzin nocnych przy ognisku - rozmowy o życiu przy napojach energetycznych to coś, co lubią wszyscy bez wyjątku...
Wyprzedaż garażowa :)

Wesoła kompaniiiija.



Dosuszanie przy ogniu.

Ropuch dał mi dobry przykład wieczornej kąpieli, niestety nikt nie chciał nam uwierzyć, że woda jest ciepła jak na rajskiej wyspie, a wraz z ręcznikiem podają przy brzegu drinki z palemką... zatem to dzięki mnie i Ropuchowi nie mieliśmy przy ognisku komarów - wszystkie padły powalone zapachem czystości... choć była też hipoteza, że odleciały razem z Czołgiem. Następnego dnia wczesnym rankiem, tj. o godz. 11.30 (w pewnych okolicznościach czas liczy się trochę inaczej) ruszyliśmy dalej, ale najpierw udało mi się wypatrzyć na drugim brzegu spokojnie płynącego Predatora, który zwabiony dymem z ogniska i bandą machających "tambylców" postanowił sprawdzić, co to takiego.


Dzięki temu poznałam kolejną fajną osobę z forum, równie świrniętą turystycznie jak my wszyscy. 


Po 8 kilometrach kolejna niespodzianka w postaci Eltechów, których wreszcie miałam okazję poznać osobiście. Jak wszyscy na forum - mili, sympatyczni, z wielkim poczuciem humoru. Powiedziałam wówczas Ropuchowi, że rzeczą zupełnie dla mnie niesamowitą jest to, że ludziom z forum chce się przyjechać na brzeg po to, żeby chwilę pogadać z przyjaciółmi. To, co nas wszystkich łączy, warte jest zapamiętania na całe życie. Ale dość tych wzruszeń...

Ostatni postój zrobiliśmy sobie 5 km przed klubem wodniaków, na wyspie opanowanej przez ptaki. Batyak rzucał w nie kawałkami jedzenia, ale nie były najwyraźniej wystarczająco rozgarnięte, żeby pojąć jego intencje.


Pichcenie na plaży.


Dymią Siekierki.

Kocham ten widok.

Spływ zakończyliśmy w WKW, czyli Warszawskim Klubie Wodniaków PTTK.

Dzięki serdeczne Batyakom za podrzucenie nas z Ropuchem do jego gościnnych progów, gdzie przed podróżą pociągiem do Warki wzmocniliśmy się razem z Amico gorącą herbatą. W Warce jeszcze pożegnanie z Ropuchem i żal, że wszystko, co dobre, szybko się kończy. Do Lublina dojechaliśmy przed godz. 23. Dziękuję Wam wszystkim i każdemu z osobna. Do zobaczenia na wodzie lub lądzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz