18 sie 2019

Spływ Bugiem granicznym - drugi etap

Data: 10-18 sierpnia 2019
Trasa: Wola Uhruska - Michalków
Rzeka: Bug
Długość trasy: 145 km

W tym roku znów ruszyliśmy na Bug graniczny, by kontynuować ubiegłoroczny, rozpoczęty w miejscowości Gołębie, spływ. Spotkaliśmy się w Woli Uhruskiej w sobotę wieczorem przy ośrodku Pompka, ostatecznie było nas 8 osób. Poznaliśmy w końcu forumowicza grzeszko, któremu chciało się przyjechać aż z Dąbrowy Górniczej. Tego wieczoru odwiedzili nas też Rowerowi Włóczykije ze Skoredem na czele – wracający akurat z rowerowej wycieczki na Ukrainę.


Niedziela, Wola Uhruska – Zbereże

Tradycyjnie już spływ został zgłoszony straży granicznej. Rozpoczęliśmy dokładnie w miejscu, gdzie skończyliśmy spływ rok temu, przy pochylni SG. Można powiedzieć, że przez rok nic się nie zmieniło – woda, słońce, zielone brzegi, jakby tego całego roku pomiędzy – nie było.



Poziom wody okazał się wystarczający do płynięcia, choć oczywiście musieliśmy omijać mielizny.




Po drodze oczywiście robiliśmy sobie przystanki.







Na tym odcinku po obu stronach towarzyszyły nam piękne piaszczyste skarpy.




Pogodę mieliśmy świetną.




W dobrych humorach dopłynęliśmy do Zbereży, gdzie akurat odbywały się X Europejskie Dni Dobrosąsiedztwa. Oba kraje połączył kolejny raz most pontonowy.

Celem tego wydarzenia była aktywizacja współpracy transgranicznej samorządów i mieszkańców terenów przygranicznych w budowaniu wzajemnego zaufania, promocja walorów przyrodniczo-turystycznych Polesia poprzez organizację aktywnych form wypoczynku oraz propagowanie miejscowości Zbereże i Adamczuki jako lokalizacji stałego drogowego przejścia granicznego (info oficjalne). Piszę: była, bo to już ostatnia edycja. Polska strona wycofuje się z organizacji przedsięwzięcia, które podobno nie spełniło pokładanych w nim nadziei. Ja uważam, że trzeba dać ludziom możliwość wymiany towaru od czasu do czasu. (Kwas chlebowy zaiste dobry był, podobnie jak ukraińskie piwo).


Ponieważ na drodze stał nam most pontonowy, musieliśmy wysiąść z kajaków i przenieść je za wyznaczone barierki tymczasowego przejścia granicznego. A ponieważ miejsce było dogodne do biwakowania, a zapach kiełbasek miło rozchodził się po okolicy – zapadła decyzja, by rozbić namioty właśnie tutaj. Co prawda dostaliśmy zakaz wchodzenia do wody, aby nie denerwować i tak już zestresowanej ukraińskiej straży granicznej, ale udało się wynegocjować 15 minut na kąpiel punktualnie o godzinie 19.00. A potem już miło spędziliśmy czas zaraz przy moście pontonowym.

Poniedziałek, Zbereże – Włodawa (przy wodowskazie)


Jako że Dni Dobrosąsiedztwa się zakończyły, o 5.30 rano obok naszego obozowiska wjechał ciężki sprzęt jednostki wojskowej z Dęblina, której zadaniem było rozmontowanie mostu.



Przy hałasach rozpoczęliśmy kolejny dzień spływu. Romek dba o nasze zdrowe odżywianie.



Po śniadaniu Ewa zaproponowała przystojnym panom w mundurach, żeby nam dali pół godzinki na zebranie się, tak aby i nam, i im, poranek upłynął bez stresu. Wojsko to bardzo przyjemni i sympatyczni ludzie i bardzo dbali o nasze bezpieczeństwo. Straż graniczna zresztą też, ale jeszcze o nich będzie.
Ruszyliśmy w dalszą drogę.
Tego dnia mijaliśmy wiele pięknych skarp zarówno po naszej, jak i ukraińskiej stronie.
Cieszyły oczy także piękne lasy sobiborskie i okolice Wołczyn, również urokliwe.



Tereny te znam od strony lądu, bo nieraz po lasach sobiborskich wędrowaliśmy.





Tego dnia również robiliśmy krótkie przerwy na odpoczynek. Maciek brał sobie do rzeki krzesełko, słusznie podsumowując, że za takie luksusy w kurortach ludzie płacą ciężkie pieniądze.


Nasza flota.







Wołczyny, dobre miejsce do biwakowania, gdyby ktoś szukał.


Przeszkody w wodzie są, ale można je łatwo ominąć.






Jest tu mnóstwo czapli, szarych i białych.






Po prawej stronie mamy już Białoruś.

Dopłynęliśmy w końcu do Trójstyku granic Polska – Ukraina – Białoruś, który bardzo chciał zobaczyć grzeszko. Po krótkiej i treściwej dyskusji postanowiliśmy płynąć tego dnia jeszcze dalej – do Włodawy. Te pozostałe 10 km okazały się bardzo przyjemne – tak jak tylko może być przyjemne płynięcie na liścia w blasku chylącego się ku zachodowi słońca.








Kto z nas nie zna słynnego za sprawą codziennych komunikatów emitowanych w radiowej jedynce zdania „We Włodawie na Bugu przybyło…/ubyło...”! Wodowskaz znajduje się na przedłużeniu ulicy Lubelskiej, poniżej nasypu po moście drogowym, który spłonął w 1939 r. Obserwacje stanów wody na Bugu we Włodawie zaczęto mierzyć systematycznie od 1897 r. Pierwsza lokalizacja wodowskazu znajdowała się kilka kilometrów w górę rzeki, przy nieistniejącym już moście linii kolejowej Chełm - Brześć. W 1922 r. pomiary wody zaczęto prowadzić na nowym wodowskazie łatowym, w pobliżu obecnie funkcjonującego, a od 1965 r. do dziś wodowskaz znajduje się w aktualnej lokalizacji. Włodawski wodowskaz jest jednym z niewielu w Polsce wodowskazów skośnych, zwanych również schodkowymi. Ułatwia on pomiar przy przesuwającej się linii brzegowej wraz ze zmianą stanu wody. Kilka metrów od wodowskazu znajduje się niewielki budynek, w którym umieszczony jest limnigraf – urządzenie pozwalające rejestrować przez cały czas poziom wody na rzece. Jest to urządzenie pracujące w trybie ciągłym, tzw. samopiszące, które od 1970 r. wykonuje pomiary stanu wody (info za Urzędem Miejskim we Włodawie).


Tu właśnie, obok ławeczek, rzeźby Wodnika i wiaty, rozbijamy swoje namioty. Zaczyna padać, ale na razie umiarkowanie.

Razem z Ewą i Maciejem udajemy się po zakupy do włodawskiej Biedronki. Drogę umila nam Maciej opowieściami ze swojej młodości.

W drodze powrotnej dzwonię po pomoc w niesieniu zakupów – na wezwanie odpowiada Romek. Jeszcze przed pójściem spać pijemy piweczko w mocno już okrojonym gronie, obserwujemy jętki i słuchamy z radia piosenek Nohavicy. Maciej postanawia spać pod wiatą, a Ewa pod tarpem.
Około godziny drugiej w nocy budzi mnie coś jakby stroboskop. To burza, która dość gwałtowna i długa dostarczyła nam niezapomnianych wrażeń. Bardziej niż o piorunach myślę o drzewach, które mamy za plecami, na szczęście – nie ma dużego wiatru. Po burzy udaję się w krótki obchód obozowiska, wymieniamy z Grzeszkiem, Maciejem i Ewą uwagi burzowe i idziemy spać. Nad ranem przechodzi jeszcze jedna burza, ale ta już jest krótka i mało spektakularna.
tak było
Wtorek, Włodawa – Pawluki








Rano jemy jajecznicę i wspominamy, głównie z Maciejem i Ewą, bo reszta spała, nocną burzę, natomiast do wyjazdu szykuje się grzeszko. Jeszcze raz dzięki za to, że chciało ci się jechać taki kawał, żeby poznać nas, Bug i zobaczyć trójstyk. Na pewno jeszcze nie raz spotkamy się na wodzie.


Tu pomysłowy Dobromir (Romek) prezentuje skuteczny sposób na niezgubienie butów.

Wczorajszy dystans powoduje, że nie musimy się spieszyć. Jako dzisiejszą metę obieramy Pawluki i płyniemy niespiesznie, robiąc po drodze dwa przystanki.







Pierwszy wypada za Susznem, na cypelku wyraźnie przez kogoś zagospodarowanym.



Drugi w Różance, gdzie znajduje się zadaszenie turystyczne.




Oprócz małego obiadu mamy czas na wycieczkę do pozostałości zespołu pałacowego z XVII wieku, czyli majątku Pociejów, który kiedyś na pewno okazały, dziś błaga o zabezpieczenie i remont.


W końcu XVIII wieku, w pałacu w Różance, gościli m.in. Julian Ursyn Niemcewicz i Franciszek Dionizy Kniaźnin. Pierwszy wspomina ten pobyt w pamiętnikach, drugi różańskie wrażenia zawarł w wierszach „Do Bugu” i „Z podróży”.

Dzisiaj jedynymi pozostałościami rezydencji Pociejów i Zamoyskich w Różance są na wpół zawalone i zarośnięte fragmenty ogromnych piwnic pałacowych oraz duży, 12-hektarowy park na skarpie doliny Bugu, otoczony ceglanym murem. Z zabudowań zespołu pałacowego ocalała tylko mocno zniszczona późnoklasycystyczna XIX-wieczna kordegarda, strzegąca niegdyś bramy wjazdowej, oraz także zniszczony XIX-wieczny trójkondygnacyjny pawilon parkowy w kształcie wieży, mieszczący później pałacową kotłownię (informacje ze strony: http://polaneis.pl/miejsca/rozanka-nadbuzanska-wies-o-barwnej-przeszlosci-woj-lubelskie-palac-zwany-wersalem-polnocy-i-tajemnicze-lochy, gdzie można przeczytać bardzo ciekawą historię pałacu wraz z legendami, polecam).




W trakcie spaceru po parku znajdujemy rzeźbę, która upamiętniająca miejsce, gdzie od września 1941 r. gestapo i żandarmeria hitlerowska przeprowadzały egzekucje Żydów, ludności polskiej i jeńców radzieckich. Równie zniszczone i zarośnięte miejsce, jak i cała reszta.

Po odpoczynku ruszamy.




Popołudniem dopływamy do wsi Pawluki. Jest tu naprawdę sporych rozmiarów plaża i łąka. Romek idzie do właścicieli miejsca i pobliskiego gospodarstwa zapytać o zgodę na biwak. Oczywiście nie ma żadnego problemu. Zatem zostajemy.

Jak codziennie meldujemy się straży granicznej. Tym razem odbywam krótką konwersację z strażnikiem, wzbudzając jego wesołość odpowiedzią na pytanie o ilość namiotów: „Jak Maciej rozstawi namiot, to będzie sześć”.




Dzisiejszego wieczoru pod czujnym okiem Macieja i wedle jego przepisu przygotowujemy gulasz w kociołku. Głównodowodzącą jest Ewa.








I wierzcie – żadne słowa nie opiszą tego niepowtarzalnego smaku. Wieczór upływa nam na pogaduchach, a ciekawostkami historycznymi zadziwia nas Darek. Piękne czerwone zachodzące słońce coś zwiastuje. Ale co?





Środa, nadal Pawluki

Zwiastuje ścianę deszczu, która zawitała do obozowiska i krajów ościennych we wczesnych godzinach porannych. Łomot wody o namiot każe wszystkim raczej przewrócić się na drugi bok niż myśleć o wychodzeniu. Ale ileż można. W tzw. okienku pogodowym (modne ostatnio określenie) pada decyzja o rozstawieniu tarpa, a podczas śniadania, w związku ze wzmagającą się ulewą, o rozstawieniu drugiego tarpa i pozostaniu tu na całą środę.


Jest jeden problem. Sklep. Zachęceni sukcesem podobnej wyprawy rok temu – udajemy się do gościnnych gospodarzy z prośbą o podrzucenie do przybytku handl.-spoż. Do wyprawy nestor rodziny oddelegowuje ziewającego najmłodszego syna. Maciej w tym czasie próbuje zaprzyjaźnić się z kundlem, który pilnuje wejścia do pomieszczenia gospodarczego, w którym leży rozebrany po wczorajszym świniobiciu świniak (300 kg nieżywej wagi).


Sukces wyprawy przechodzi najśmielsze oczekiwania, nie dość, że mamy zakupy, to jeszcze prezent od gospodarzy.

W tej sytuacji pozostaje zrobienie kolejnej potrawy z kociołka. Romek i Ewa proponują szczawiową, jako że wokół rośliny tej mamy dużo. Gotowanie trwa, a w międzyczasie coraz to inne osoby sprawdzają poziom ciepła w namiocie.

Z braku ogniska są inne sposoby na kociołkowanie.

Temperatura spada do ok. 15 stopni, czapkę doskonale zastępują majtki.

Około 19 deszcz przestaje padać.


W międzyczasie odbywam krótką konwersację z Tomaszem, który choć ma do nas 200 km, decyduje się dołączyć do spływu.


Ilość ugotowanego wcześniej rosołu zachęca wszystkich do ugotowania kolejnej zupy. Tym razem był to krupnik. Od gospodarzy Romek kupuje drewno, dzięki czemu mamy wspaniałe ognisko, które bardzo przydaje się po zimnym dniu.




Tomek przyjeżdża po 22, w dodatku nie sam. Z gitarą. Jak możecie się domyślać, wnosi to sporo kolorytu do naszych ognisk.


Czwartek, Pawluki – Mościce

Rano wita nas świąteczne słońce.




Z pewnym żalem opuszczamy gościnne Pawluki i płyniemy dalej. W nurcie coraz częściej pojawiają się małe i duże wyspy.
l



Odpoczynek robimy przy najpiękniejszej jak dotąd wysokiej skarpie. Piękne miejsce!











Mijamy ujście rzeki Hanny i wieś Kuzawka.


I dopływamy do Sławatycz, gdzie robimy kolejną przerwę. Jest czas na przejście się po miejscowości.

Poniżej cerkiew Opieki Matki Bożej, której budowę ukończono w 1912 r. Pierwsza parafia prawosławna w Sławatyczach została założona w XV stuleciu, ale od tego czasu funkcjonowało kolejno kilka cerkwi – każda świątynia była budowana na miejscu starszej, gdy ta ulegała zniszczeniu lub spaleniu.

Szukając informacji na temat Sławatycz znalazłam taką ciekawostkę: kultywuje się tutaj tradycję „brodaczy”. W trzy ostatnie dni roku młodzi mężczyźni przebierają się w stroje składające się z kapelusza ozdobionego misterną wysoką konstrukcją z kwiatów z bibułki, maski, kożucha i słomianych „spodni”. W takim stroju kolędują po domach oraz zaczepiają przechodniów, zwłaszcza młode kobiety, składając im życzenia. Zwyczaj ten jest promowany przez miejscowy Gminny Ośrodek Kultury, organizujący konkursy na najciekawsze przebrania.

Most i przejście graniczne Sławatycze - Domaczewo.







Od tej pory mamy mały problem ze znalezieniem miejsca na nocleg. Decydujemy zatem, że będzie to wygodna plaża na wysokości wsi Mościce. Od straży granicznej Ewa dowiaduje się, że nie możemy nocować na plaży. Potem dostajemy pozwolenie, ale nie możemy zbliżać się do wody ani zostawiać śladu na piasku. To trochę trudne, zważywszy na to, że plaża jest dokumentnie zadeptana przez komercyjne spływy, które robią tutaj przerwę, oraz że – z racji kajakowania – jesteśmy raczej mocno związani z wodą. Ale mimo wszystko rozmowy przebiegają w bardzo sympatycznej atmosferze, a my stosujemy się do próśb.



Ognisko znów do późna rozbrzmiewa gitarą i dyskusjami.

Piątek, Mościce - Kodeń

Rano powoli się składamy.
Przy naszym wypłynięciu do plaży przybiła grupka innych kajakarzy, pojawił się też strażnik na motorze. Zatem tak jak pisałam wcześniej – ślady i tak będą.



Pierwszy postój zaplanowaliśmy w Jabłecznej, by chętni mogli zwiedzić Monaster św. Onufrego.
Jak głoszą miejscowe przekazy ludowe, inspiracją do założenia Monasteru Jabłeczyńskiego było cudowne pojawienie się w pobliżu wsi Jabłeczna ikony św. Onufrego, która przypłynęła rzeką Bug. Mieszkańcy Jabłecznej oraz właściciele pobliskich posiadłości odczuli to jako przejaw szczególnej łaski Boga i na miejscu pojawienia się ikony założyli prawosławny monaster.

Za murem otaczającym Monaster znajdują się, w niewielkiej odległości od siebie, dwie wolnostojące kaplice. Pierwszą, pod wezwaniem Świętego Ducha, wzniesiono nad samym Bugiem, na specjalnym nasypie. Widzimy ją zaraz po przybiciu do brzegu.

Spacerkiem idziemy do klasztoru, który znajduje się w sercu pięknego lasku. Są tu wielkie dęby, niektóre mierzą sobie ponad trzydzieści metrów wysokości i prawie osiem w obwodzie. Pomiędzy nimi posadzono topole i wierzby. Na otaczających monastyr łąkach rośnie ponad 40 dębów, będących pomnikami przyrody.

Druga kaplica, pod wezwaniem Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny, usytuowana jest naprzeciw Bramy Głównej monasteru w wysadzonej drzewami alei, pochodzi z XX wieku (1906 r.).

Główna świątynia Monasteru Jabłeczyńskiego została wzniesiona w latach 1838-1840 w stylu klasycystycznym na planie krzyża greckiego. Ten często spotykany w świątyniach prawosławnych kształt kryje w sobie teologiczną przesłankę: krzyż wyraża, że poprzez ukrzyżowanie Chrystusa Kościół pozyskał życie i moc, i przypomina, że świątynia jest miejscem obecności Chrystusa, miejscem zbawienia, oddziaływania łaski. (info o monasterze ze strony: https://www.klasztorjableczna.pl/).







Krótko zwiedzamy i wracamy nad Bug.
Dziś chcemy dopłynąć do Kodnia, choć właściciel wypożyczalni ze Sławatycz (z którym zresztą zobaczymy się w sobotę) radzi nam nocować nieco wcześniej, na wysokiej skarpie, z której rozciąga się malowniczy widok na Bug. Nie pasuje nam to jednak trochę, gdyż chcemy codziennie płynąć w miarę równe odcinki, no i nie zostawiać za dużo na ostatni dzień.
Zatem płyniemy do Kodnia.
Po drodze odpoczynek na łasze, ale to jeszcze nie wspominana skarpa.







Jest i skarpa. Rzeczywiście ładne miejsce, choć wnoszenie obładowanych kajaków na górę byłoby trochę uciążliwe. Można jednakże wciągnąć jeden niezaładowany. I sobie w nim zjechać.

Z przewodnika wyczytujemy, że można wpłynąć bliżej centrum Kodnia dopływem o nazwie Kałamanka.


Dopływ jest. Jest też przy dopływie zasłonięta tabliczka „przystań kajakowa”. Zasłonięta to zasłonięta, ale coś się tam chyba znajduje? Na zwiady idzie Ewa. Z daleka widzi coś jakby przystań, więc płyniemy, choć nieco błotnistej mazi chlapie nam z kajaków przy odpychaniu się miejscami od dna.


Była przystań okazuje się prywatnym ośrodkiem wypoczynkowo-bankietowym, skąd już z daleka dobiegają biesiadne rytmy. Nam wstęp wzbroniony. Ale obok jest przyjemna prywatna łąka, na której, za opłatą co prawda, rozbijamy namioty. Jako bonus dostajemy drewno. Właściciel łąki, wracający z ryb, chwilę się z nami integruje, a potem przynosi w prezencie kiszone ogórki.


Wieczór upływa znów na kociołkowaniu, tym razem to sos pomidorowy z makaronem w wersji „nawinie”, nieco wzbogaconej produktami z pobliskiego sklepu.

Sobota, Kodeń – Michalków pod Terespolem

Ostatni dzień płynięcia. Jak zwykle w takich razach rozmowa mniej się klei, a w powietrzu czuć już nostalgię związaną z rychłym końcem. Płyniemy dość żwawo, bo o 16 z Michalkowa ma nas odebrać właściciel wypożyczalni ze Sławatycz i odtransportować do Woli Uhruskiej, skąd zaczynaliśmy.



Mijamy kolejno Okczyn, Kostomłoty i Żuki (gdzie jest możliwość pierwszego dobicia przed Terespolem).



W Michalkowie kończymy spływ przy wale nasypu, który jest co prawda niewidoczny z wody, ale gsp trochę pomaga w namierzeniu tego punktu.

foto od Ewy
Po dosłownie 20 minutach przyjeżdża transport. I… moja koleżanka ze studiów, na co dzień mieszkająca w Białej Podlaskiej, która postanowiła zobaczyć się ze mną, skoro już tak blisko jestem. Koleżanka pomaga nam jeszcze dostać się do Pawluków po jeden samochód, a po drodze jest czas na pogaduchy.

Wieczorem pomocną dłonią okazuje się właściciel ośrodka Pompka w Woli Uhruskiej, który pozwala nam skorzystać z pryszniców (bardzo miły człowiek). A ukoronowaniem spływu jest ostatni wspólny wieczór pod wiatą. Znów gitara, śpiewy, żarty, wspominki…
Tak oto dobrnęłam do końca swojej opowieści.
Wrażeń było znacznie więcej, nie sposób ich opisać. Było dużych zabawnych sytuacji, spotkaliśmy całe mnóstwo życzliwych nam ludzi, nieoceniona była bliskość dzikiej jeszcze rzeki, przyrody, widoków. A przede wszystkim nieoceniona była i jest obecność ludzi, z którymi dzieliłam ten czas: Ewy, Darka, Dzidki, Grześka, Macieja, Romka, Tomasza, Włodka.

5 komentarzy:

  1. Patent z butami - kosmos... !! !!

    OdpowiedzUsuń
  2. Miła poranna lektura. No i te widoki nadrzeczne! Kiedy tak w czwartek wędrowaliśmy wzdłuż Czarnej Nidy to z lekka zazdrością myślałam, że Ty byś nie szła brzegiem, tylko widziała wodę z kajaka.
    A Kostomłoty są i w naszym rejonie. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeju ale zazdroszczę!! Więcej takich wpisów plisssss

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo ciekawe i pożyteczne opisy. Coraz mniej nas pływa tak jak Wy - i nie chwaląc się - my. Bugiem granicznym spłynęliśmy rodzinną grupą w 2009 roku, od Świerż do Michałkowa, z przewózką do Krzyczewa i dalej przez granicę i Niemirów do Mierzwic. Dolnym Bugiem od Niemirowa do Zegrza spłynęliśmy w 2016 roku. Chętnie bym się zapytał o kilka aktualnych spraw z Bugu granicznego, ale to może mailowo?
    Andrzej

    OdpowiedzUsuń