31 lip 2018

Urlopowy spływ Bugiem granicznym

Data: 21-29 lipca 2018
Trasa: Gołębie - Wola Uhruska
Rzeka: Bug
Długość trasy: 185 km


Spływ Bugiem zaproponował jeszcze zimą na forum wodnym Włodek, dość szybko udało się ustalić wspólny termin i nie wiadomo kiedy z zimy zrobiło się lato, a spływ doszedł do skutku.

21 lipca, sobota
Od rana już stopniowo ogarniał mnie reisefieber, bo niby wszystko naszykowane, niby wszystko kupione, ale oczekiwanie wiadomo zawsze jest najgorsze. W końcu jednak doczekałam się. Mój brat Damian oraz jego koledzy Maciej i Radek stawili się na parkingu pod domem. Pierwszym wyzwaniem logistycznym okazało się spakowanie do auta rzeczy jeszcze jednej osoby, ale Damian ma w pakowaniu wyjątkową wprawę. 

I ruszyliśmy do Kryłowa, czas umilając sobie rozmowami na temat spływu i mijanych miejscowości. Kilka km przed Kryłowem zatrzymaliśmy się przy wieży widokowej, skąd rozciągał się ładny widok na dolinę Bugu.

W Kryłowie zastaliśmy już Włodka i Dzidkę oraz Drucika (Krzyśka). Przy ognisku dość szybko rozpoczęliśmy integrację.

Ustaliliśmy, że następnego dnia o 9 rano właściciel wypożyczalni wywiezie nas na start do Gołębi.
Przy podawaniu długości przepłyniętego odcinka podaję zapisy ze swojego gps, należy też pamiętać, że odległości w słupkach granicznych nie pokrywają się z wartościami kilometrażu.

22 lipca, niedziela, Gołębie –> nocleg: Ślipcze, przed słupem 855; 29 km

Rano wstałam chwilę wcześniej, by napompować i przygotować kajak. 
foto Damian
 Poznaliśmy też Ewę i Darka, którzy dojechali na kamping w nocy. 
foto Damian
Wyjazd na start troszkę z przyczyn technicznych się wydłużył, ale koniec końców po 11 zeszliśmy szczęśliwie na wodę. 

Już pierwsze chwile upewniły nas, że po niskim stanie wody, którym nas straszono kilka dni wcześniej, nie ma śladu. Była to bardzo dobra wróżba.


Pierwszy przystanek zaplanowaliśmy w Kryłowie, tam chętni mogli uzupełnić zapasy w sklepie. Sklep rzeczywiście był, w dodatku były w nim pyszne lody gałkowe. Poszliśmy też zwiedzić ruiny zamku. Kryłów miałam już okazję zwiedzić rok wcześniej z ekipą rowerowych włóczykijów.
Kolejny etap szybko upłynął na rozmowach i spokojnym płynięciu, pogodę póki co mieliśmy idealną.


Włodek spisał potrzebne informacje o kilometrażu z przewodnika po Bugu autorstwa Józefa Tworka i stąd czerpaliśmy sugestie na temat wszelkich miejsc postojowych i biwakowych. Każdy zresztą w zanadrzu miał te informacje skserowane albo w postaci przewodnika. 



Pierwszy nocleg wypadł nam na wysokości miejscowości Ślipcze, przed słupem nr 855, z dogodnym wyjściem z wody. Po rozstawieniu namiotów siedliśmy przy ognisku. Na poniższym zdjęciu Radek przedstawia komfortowe warunki dmuchania materaca.

Miejsce widokowo mieliśmy bardzo ładne. 


Trzeba było tylko uważać na kombajn, który wzbudził duże zainteresowanie chłopaków.

Od razu nadmienię, że zgodnie z przyjętymi na rzece granicznej zasadami telefonicznie Włodek meldował straży granicznej miejsce startu każdego dnia oraz miejsce przybicia na biwak. W międzyczasie informowaliśmy także o miejscach postoju podczas spływu, podając numer słupka. Dzięki temu nigdy nie było żadnych nieprzyjemnych zdarzeń. Straż czasem odwiedzała miejsce biwakowania, ale nie codziennie. Nigdy też nie sprawdzała naszych dokumentów.
foto Damian
 Cała nasza ekipa.

 23 lipca, poniedziałek, Ślipcze –> nocleg za Strzyżowem, ok. słupa  891; 32 km

Niespodzianka. Po wczorajszej złotej pogodzie ani śladu. 
foto Damian
Od pierwszych metrów na wodzie zaczął padać deszcz, który raz był mżawką, raz kapuśniaczkiem, a raz ścianą deszczu. Czasem też padał poziomo. Tak czy siak po pierwszej godzinie w zasadzie przestał nam przeszkadzać. 

Tego dnia zaraz na początku płynęliśmy przełomem Bugu przez około dwa kilometry. Wysokie brzegi zawsze robią na mnie wrażenie.

Za Czumowem ze dwa razy dopadła nas burza – kto chciał wysiadał z kajaka na brzeg, kto nie chciał chwile grozy przesiedział w kajaku przy brzegu.
foto Damian
Towarzyszyło nam mnóstwo ptactwa.

I urozmaicony krajobraz.

Most kolejowy w Hrubieszowie.




Nocleg planowaliśmy za Strzyżowem i początkowo  wszystko szło zgodnie z planem – minęliśmy ujęcie wody cukrowni, cukrownię z kominami

ale już opisywane dogodne miejsce postojowe przed słupem 889 okazało się niewypałem, bo go nie było. Włodek wspiął się na skarpę i brzegiem przeszedł ok. dwa km w poszukiwaniu dobrego miejsca pod biwak, niestety wyglądało na to, że po horyzont ciągną się pokrzywy i zarośla. Damian z Ewą popłynęli zatem dalej, uważnie patrząc po brzegach, natomiast reszta kibicowała Dzidce w samotnym manewrowaniu kanadyjką w miejsce, gdzie czekał Włodek. Z małą przygodą przy brzegu wszystko udało się pozytywnie, a Ewa znalazła wyjście z wody może nie luksusowe, ale zważywszy na okoliczności – bardzo wyczekiwane. Wspólnymi siłami wyciągnęliśmy pojazdy z wody i przenieśliśmy bambetle na pobliski kawałek łąki, która, przyznajcie sami – okazała się bardzo urokliwa.

Deszcz trochę padał, ale po złożeniu do kupy dwóch płacht zyskaliśmy bardzo dogodne miejsce  świetlicowe. Wtedy po raz pierwszy padł pomysł, by nie wypowiadać głośno prognoz pogody.

24 lipca, wtorek, słup ok. 891 -> nocleg: Horodło, słup 905; 20 km

Tego dnia mieliśmy mieć po drodze dwa zatory wymagające przeniesienia kajaków brzegiem, a przynajmniej tak brzmiały ich opisy w ustach straży granicznej i forumowiczów, którzy jakiś czas wcześniej płynęli tym odcinkiem. Mając to na uwadze, nie planowaliśmy długiego dystansu.  Pogoda poprawiła się znacząco, było zachmurzenie, ale praktycznie bez deszczu.
foto Damian


Po drodze minęliśmy najdalej położony na wschód punkt granicy Polski, czyli Zosin-Komora.

Pierwszy zator okazał się rzeczywiście sięgający od brzegu od brzegu. Mniej więcej w jednej trzeciej był już porośnięty roślinnością, tworząc niemal nowy świat... Po lewej stronie był jednak ciągle ruchomy w wodzie, co pozwoliło mieć nadzieję na przeciśnięcie się przez niego kajakiem. I tak też tę sytuację ocenili z brzegu Radek i Maciek, a Ewa chyba jako pierwsza przetarła szlak. Choć jak później przyznała – nawet gdyby zator był bardziej szczelny, wolałaby się przeciskać niż nosić kajaki brzegiem. Słusznie. 

Za zatorem znów mieliśmy po lewej stronie wysokie skarpy.

Zrobiliśmy sobie też chwilę postoju.

A w krzakach krył się śliczny pająk.  To tygrzyk paskowany. Bardzo ciekawa jest ta spirala z sieci, czyli stabilimentum. Są różne teorie na jej temat - może służy jako wzmocnienie sieci? może ma ostrzegać ptaki przed wpadnięciem i zniszczeniem misternej roboty? może ma lepiej ukryć tygrzyka? Swojego czasu pojawiało się dużo ostrzeżeń przed jadem tego pająka. Jednak to, by nas ugryzł, jest bardzo mało prawdopodobne (ponoć ma bardzo łagodne usposobienie...). Objęty ścisłą ochroną.

Pogoda nadal nam sprzyjała.




Drugi zator był zaraz przed wyspą w Horodle. Z tym że przez jego środek wartko płynęła woda – trudność polegała na tym, że był to ostry zakręt z konarem nad wodą pośrodku, trzeba było zatem skupić się na dobrym wymanewrowaniu. Udało się bez problemów, choć jak powiedziała nam straż graniczna, w tym miejscu przy tym właśnie konarze tydzień czy dwa wcześniej utopiła się para kajakarzy. Mogliśmy tylko snuć domysły, że obróciło ich bokiem i przyparło do przeszkody, no ale to tylko wyobrażenia sytuacji.
Zaraz za wyspą przybiliśmy do brzegu, skąd mieliśmy może kilometr do sklepu w Horodle. Postanowiliśmy w związku z tym zrobić przerwę. Po drodze deptała nam po piętach chmura, która okazała się burzą z ulewą – szczęśliwie jednak przesiedzieliśmy ją na przystanku w centrum Horodła.
foto Ewa
Odwiedziliśmy też horodelskie lwy.

Parę metrów dalej od naszego przystanku oczom naszym ukazał się… nie, nie las. Tylko bardzo ładna skoszona łąka z doskonałym wyjściem na brzeg. Po cóż zatem szukać innego miejsca, skoro pod bokiem mamy takie. Postanowiliśmy zatem zostać tu na biwak. Zwłaszcza że przeżycia dnia poprzedniego (deszcz, ulewy, deszcz, burze, szukanie miejsca na nocleg) chyba trochę jednak dały się nam we znaki. Widok z naszej plaży.



Nastąpił zatem plażing, leżing, biwaking i kąpieling. W blasku słońca. I integracja. Najpierw pod płachtą 

a po przejściu straszącej ciemnej chmury – przy ognisku.
foto Damian


Tu trzeba wspomnieć o ogromnym wkładzie Dzidki w przygotowanie wszystkich ognisk, jako że pierwsza dawała hasło do zbierania gałęzi, a zwykle sama odwalała tę część roboty.
Przy ognisku tego wieczoru uaktywnił się też kociołek Macieja oraz produkty, które przygotował na grochówkę. Groch moczył się w kajaku dwa dni, była więc najwyższa pora na gotowanie. Wspólnymi siłami udało się przygotować pożywną zupę, choć z kronikarskiego obowiązku muszę odnotować, że groch mógł być odrobinę bardziej miękki. Za to walory smakowe nie do opisania. Żołądkowe również.



25 lipca, środa, Horodło -> nocleg: wysokość miejscowości Starosiel; 25 km

Tego dnia przywitała nas w miarę ładna pogoda. I po kilku kilometrach – wiata w miejscowości Bereźnica, chyba jedyne tak przygotowane miejsce na biwak. Była więc okazja do rozprostowania kości. 

Ponieważ nie zawsze udawało się płynąć jedną grupą, po drodze nieco się rozdzieliliśmy, przez co Damian, Radek i ja przerwę obiadową spędziliśmy na zielonej trawce, a reszta grupa pół km za nami w miejscowości Matcze, gdzie Włodek z Dzidką, jak się okazało, mają swoją dobrą znajomą.
Akurat wtedy mniej więcej przeszła nad nami ulewa, która na szczęście szybko minęła.
foto Damian


Poza tym nie odnotowałam większych atrakcji – ale rzeka była wystarczająco atrakcyjna, jak każdego dnia – dzika, raz prosta, innym razem kręta, ale zawsze zielona i miła dla oka. 





 Nocleg znów wypadł na skoszonej łące, a ja z Damianem zrobiliśmy sobie krótki spacer. 
foto Damian
foto Damian
26 lipca, czwartek, Starosiel –> nocleg:  Husynne, słup 972; 23 km

Ponieważ wszyscy w mniejszym lub większym stopniu pragnęli sklepu, zaplanowaliśmy pierwszy przystanek we wsi Uchańka, gdzie takowy miał być według informacji udzielonej przez SG.



Zanim tam jednak dopłynęliśmy, podobnie jak w poprzednich dniach, znów zaczęła nam deptać po piętach burza. Dlatego dwa km przed zakładaną metą nieco docisnęliśmy wiosła i w akompaniamencie grzmotów wpłynęliśmy po zielonym dywanie w burzysko. 


Chwilę musieliśmy przeczekać ulewę i udaliśmy się do wsi. Pierwsze napotkane gospodarstwo i mrożąca krew w żyłach informacja, sklep jest, ale w oddalonej o 5 km wstecz wsi Dubienka. Wpadam na pomysł poproszenia o podwózkę. Okazuje się , że bez żadnego problemu właściciel gospodarstwa wyraził zgodę i czwórka przemokniętych ludzi została podwieziona do Dubienki, za flaszkę. Trochę martwiliśmy się o kałuże pozostawione na siedzeniach w aucie, ale jednak prawdą jest to, co mówią o ludziach na wschodzie – życie płynie im spokojnie, więc takie drobnostki nie stanowią problemu. Chyba. Po powrocie do burzyska i reszty grupy został obalony mit o ślimakach, które jakoby są wolne, a jednak w mig opanowały nasze kajaki. A ja, jedząc drożdżówkę, trafiłam na coś twardego, jakby skorupkę od orzecha, i pękły mi dwa zęby, dobre, nie?
Zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę, przeszły jeszcze ze dwie ulewy. Po upłynięciu może trzech km czekała na nas niespodzianka w postaci zatoru, o którym wcześniej nie słyszeliśmy. Okazał się najtrudniejszy do pokonania – trzeba było spróbować przecisnąć się na konarze leżącym w wodzie i pod następnym nisko zawieszonym nad wodą. I tutaj wszystko poszło OK. Co prawda skeg nieco przyklinował mnie na chwilę na czymś jeszcze leżącym pod wodą, ale szarpnięcie Ewy za przód Heliosa wybawiło z kłopotu. Z mniejszym czy większym trudem wszystkim udało się przepłynąć.


Nagrodą okazał się przepiękny kawałek plaży z dojściem na łąkę, który wybraliśmy na następny biwak. Znów była okazja do kąpieli,  relaksu i długich Polaków rozmów. 





27 lipca, piątek, Husynne -> nocleg:  Świerże, słup 1008, za młynem; 30 km

Od samego początku piątkowego odcinka towarzyszyły nam piaszczyste plaże, a na jednej z nich, jeszcze przed Dorohuskiem, zrobiliśmy postój na obiad i kąpiel. 



foto Damian

Tego dnia niewątpliwą atrakcją miało być przepłynięcie pod mostem kolejowym w Dorohusku, gdzie elementy zburzonego w czasie II wojny światowej mostu przy niskich stanach wody uniemożliwiają bezpieczne przepłynięcie. Jednak i tym razem szczęście nam sprzyjało. Wysoki stan wody sprawił, że oprócz kilku podskoków na fajnym bystrzu pod mostem nic się więcej nie wydarzyło.

Oprócz tego minęliśmy kilka naprawdę ładnych miejsc w postaci wysokich skarp po stronie ukraińskiej. 

foto Damian
 I kolejnych kilka piaszczystych plaż. 

Choć tego dnia przepłynęliśmy 30 km, to minęły one nie wiadomo kiedy – nurt ładnie niósł, a i rozmowy pchały czas i kilometry do przodu.
I tak dopłynęliśmy do miejscowości Świerże, a właściwie na jej koniec, za młynem. 

Znów ładne wyjście i łąka – po raz kolejny wspomnieliśmy czyjąś  zasłyszaną teorię o braku miejsc biwakowych nad Bugiem. Z wyjątkiem chybionego opisu z przewodnika drugiego dnia naszego płynięcia, reszta zgadzała się z rzeczywistością. Teraz też, można powiedzieć – co do joty.

Po rozstawieniu namiotów udaliśmy się, tak, tak, do sklepu. Droga wiodła przez miejscowy park, a i wieś okazała się urokliwa. 


Wszyscy czekaliśmy na jeszcze jedno wydarzenie tego dnia, wydarzenie przez duże W, mianowicie całkowite zaćmienie Księżyca. Jakie to trzeba mieć szczęście w życiu, żeby oglądać to zjawisko właśnie w takim miejscu – na łące nad Bugiem, między dwoma światami.

28 lipca, sobota, Świerże –> meta: Wola Uhruska przy pochylni SG; 26 km

Rano smutna wiadomość o śmierci Kory, wspominaliśmy ją kilka dni wcześniej przy okazji piosenki Falowanie i spadanie… Życie, inne życie, nasze, płynie dalej,  zbieramy obozowisko, zwłaszcza że nad brzeg nadciąga ekipa z wypożyczalni. Wszak niedziela, ładna pogoda. Kto gotowy – płynie, razem z Damianem za zgodą towarzyszy wypływamy nieco wcześniej.

Mamy okazję porozmawiać po drodze o różnych ważnych dla nas sprawach. To sprawia i że i ten ostatni już odcinek mija szybko, może zbyt szybko.

W tym dniu mija moje 2000 km w kajaku od początku mojego pływania.


Opisy z przewodnika bardzo dokładnie określają poszczególne punkty podróży – mijamy po prawej wyspę ukraińską, po lewej ujście Uherki, skarpę

potem ukraińską murowaną wieżę w kolorze biało-żółtym.

I dopływamy do Woli Uhruskiej wraz z Drucikiem, który dogonił nas po drodze. Na resztę ekipy czekamy może z pół godziny.
foto pstryknął Drucik
Do przyjazdu właściciela wypożyczalni w Kryłowie, który ma nas zabrać ze sprzętem na pole namiotowe, mamy dwie godziny. W tym czasie jemy, leżymy, rozmawiamy i pakujemy częściowo rzeczy. W końcu przybywa bus.

W drodze w busie zamawiamy obiad! Telefonicznie – odbieramy go w Hrubieszowie w restauracji. Zjedzenie go jest pierwszą rzeczą, jaką robimy po przyjeździe do Kryłowa – schabowy po chłopsku, z sadzonym jajkiem, smakuje po całym tygodniu jak nigdy.
Ja jeszcze korzystam z możliwości umycia kajaka szlauchem – od nowości nie był taki czysty. I idę spać, co nie jest łatwe, jako że bolące dwa zęby osiągają apogeum. 

29 lipca, niedziela 

W niedzielę rano ostatnie biwakowe śniadanie, składanie rzeczy, upychanie w aucie, pożegnanie i w drogę do domu.
foto pstryknęła Ewa
Był to ciekawy pod wieloma względami spływ. Przede wszystkim na pierwsze miejsce wybija się graniczna rzeka między Polską a Ukrainą. Mamy świadomość, że nie wolno nam przybić do prawego brzegu, a nawet za bardzo się do niego zbliżać, choć akurat na wodzie to nie zawsze jest do zrobienia. Nowością była konieczność meldowania pobytów na brzegu straży granicznej, choć w sumie to żadna uciążliwość. Natomiast straż graniczna była niezwykle sympatyczna, gdy przyjeżdżała nas odwiedzać, można było pogadać o różnych rzeczach.  Miejsca, gdzie się zatrzymywaliśmy, były ładne, dzikie, na ile to oczywiście możliwe w dzisiejszych czasach. Widzieliśmy mnóstwo ptactwa, czaple, żurawie, piskliwce, zimorodki, a nawet piękne żołny.  Nieoceniony okazał się tutaj Radek, który nam sporo rzeczy objaśniał i wskazywał palcem.  Sama rzeka – malownicza, spokojna, cicha. Był to urlopowy spływ i od początku nie zakładaliśmy mety – na bieżąco ustaliliśmy odcinki dziennie w zależności od samopoczucia, pogody i innych okoliczności.  Dzięki temu nigdy nie wiadomo było, gdzie akurat skończymy dzień.
Dziękuję wszystkim za wspólnie spędzony czas na wodzie. Może za jakiś czas zaczniemy planować kolejne odcinki Bugu, a może jakąś inną rzekę? Damian, dzięki za wszystko.

 Całość zdjęć pod tym linkiem: Spływ Bugiem

8 komentarzy:

  1. Czy zęby już wyleczone?
    Poza tym - czytałam z zainteresowaniem, zdjęcia też zrobiły na mnie duże wrażenie.
    I szok, że te czaple tak nic się nie boją i pozują.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zęby w trakcie roboty, być może uda się uratować oba. Od razu po powrocie poszłam szturmować gabinet i udało się trafić do bardzo fajnego dentysty. Czaple wcale nie pozują, na te kilkadziesiąt, jakie latało, udało się sfotografować tylko parę :)

      Usuń
    2. To życzę, żeby dentysta okazał się również kompetentny.
      A poza tym kilkadziesiąt czapli to ja przez całe moje życie nie widziałam. Ich ilość mogę zliczyć na palcach jednej ręki.

      Usuń
  2. Wspaniała przygoda. Pogratulować cyfry.
    Ja zawsze mam pod ręką coś co koi ból zębów i nie tylko.

    Pamiętam harcerski spływ Dunajcem jeszcze za komuny. Pogranicznicy słowaccy odprowadzali nas metr po metrze, bacząc byśmy nie naruszyli "bratniej" granicy (o dziwo nie szlakach pieszych nie było takiego pilnowania) a wszystkie formalności i pozdrowienia załatwianiu kilka miesięcy wcześniej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Coś, co koi ból, to i ja miałam, zresztą ogólnie na braki nie narzekaliśmy. Jednak jak wiadomo to tylko chwilowa ulga. Z tego co mówili nasi pogranicznicy, gdy za bardzo zbliżaliśmy się do Ukrainy, to zaraz tamci dzwonili do naszych z ostrzeżeniem. No ale w końcu to granica Unii, strach się bać.

    OdpowiedzUsuń
  4. Fajna relacja ze spływu. Zapraszam innych poszukiwaczy przygód do wypożyczalni kajaków w Sławatyczach. Ahoj przygodoo! http://kajakowaprzygoda.pl/kajaki-bug/wyprawa-kajakowa-po-granicy-unii-europejskiej-lubelska-przygoda-w-kajaku/

    OdpowiedzUsuń