24 wrz 2017

Małopolska Droga Św. Jakuba - pierwsze spotkanie, Sztombergi - Sandomierz

Data: 22-23 września 2017
Trasa: Sztombergi - Sandomierz
Długość trasy: 55 km 


Małopolska Droga Św. Jakuba... pierwsze z nią moje spotkanie przebiegło inaczej niż u innych, bo nie od punktu zero, ale od Sztombergów do Sandomierza. 55 km. Ja i Marysia. Liczne refleksje, ciekawostki krajoznawcze, spotkania z ludźmi i z samym z sobą, przyroda, a nawet jeden Dybuk, czyli duch z Klimontowa.

Dlaczego nie od Sandomierza? Taką decyzję wymusiła na nas logistyka. Uznałyśmy, że łatwiej będzie nam dojechać jak najdalej się da, a potem wracać. Dlatego najpierw ruszyłyśmy busem o 7.05 z Lublina do Opatowa, a tam 5 minut później złapałyśmy busa do Mostków, a właściwie Sztombergów, skąd zaczęłyśmy. Po drodze pierwsze spotkania z miejscowymi, którzy piękną mową świętokrzyską wymieniali uwagi na temat tegorocznego wysypu grzybów.

Zaczynamy dokładnie w tym miejscu, będziemy kierować się na Wiśniową. Jest godzina 10, więc dość szybko udało nam się dojechać na start. Los nam sprzyja.

 Jeszcze rzut oka na drogę, którą przyjechałyśmy.
 Szlak malowany jest tylko w jedną stronę, więc żeby go zobaczyć, musimy co jakiś czas odwracać się do tyłu. 
  
Takie piękne chaty mijamy w Sztombergach.


Mimo fatalnych prognoz póki co nie spadła nawet kropla deszczu. Przeżywamy bliskie spotkania trzeciego stopnia z miejscowymi zwierzakami. 

Kolejne piękne chaty. 

I zaczyna się Wiśniowa, położona na obu brzegach rzeki Kacanki. Najbardziej znanymi właścicielami wsi byli Kołłątajowie. 
Kościół w Wiśniowej został wybudowany w 1680 roku przez Kanc­lerza Koronnego hrabiego Karola Tarło. Został konsekrowany przez biskupa sufraga­na krakowskiego Mikołaja Oborskiego 15 listopada 1681 roku pod we­zwaniem Przemienienia Pańskiego i Świętego Ducha. Od 10 lipca 1810 roku, staraniem Rafała Kołłątaja, decyzją ks. Wojciecha Górskiego bisku­pa kieleckiego została utworzona parafia Wiśniowa. Kościół wybudowa­no z kamienia, na wzgórzu górującym ponad rzeką Kacanką. 


Informacja cyt. za muzeum w Staszowie: W Wiśniowej, za marmurową tablicą spoczęło serce Hugona Kołłą­taja. Stało się tak, gdyż obecny przy zgonie powiernik i sekretarz Michał Szymański kazał wyjąć serce zmarłego i zgodnie z życzeniem księdza Kołłątaja bądź jego rodziny przekazać je do Wiśniowej. Serce zosta­ło złożone w podziemiach tamtejszego kościoła. Właściciele Wiśniowej zmienili się i serce spoczywało w zapomnieniu, aż do 1867 r., kiedy jego istnienie odkrył Adam Skrzynecki. Dopiero w roku 1882 roku, ks. Bonawentura Rewrowski, pro­boszcz Wiśniowej, w liście do Gazety Warszawskiej ujawnił i nagło­śnił informację o miejscu spoczynku serca twórcy Konstytucji 3 Maja. W liście tym pisał, że znalazł pod kościołem skrzynkę drewnianą, w niej zaś drugą z blachy ołowianej, która mieściła szklany słój, a w słoju zeschłe serce. 

Na ścianie w prezbiterium znajduje się płyta umieszczo­na w 1882 roku, wykonana z czarnego marmuru, ozdobiona piórem i symbolicznym łańcuchem z napisem upamiętniającym Hugona Kołłąta­ja (na zdjęciu po lewej stronie ołtarza). Za nią spoczywa przeniesione z krypty w 1950 roku serce wybitnego twórcy Konstytucji 3 Maja.

Marysia pozuje na tle pomnika przyrody - jednego z licznych, które będziemy mijać na trasie. 

Powoli wychodzimy z terenu kościoła. 

Może ten szlak przygody to będzie nasza inspiracja do kolejnych podróży? 

Udajemy się do Pałacu Kołłątajów z I połowy XVIII wieku. Obecnie mieści się tu tylko przedszkole i biblioteka, szkoły już nie ma. 

Wchodzimy do środka - nikogo nie ma! Gdzieś z dala słychać głosy dzieci. Czujemy się trochę jak intruzki, ale postanawiamy chociaż rzucić okiem. 


 Izbę oglądamy tylko przez dziurkę od klucza. 

Idziemy dalej. Tu już zabytkowy młyn. 

I rzeka Kacanka w jesiennych barwach. 

Wreszcie wchodzimy do lasu. 

Asfaltowa droga leśna prowadzi nas do tego pięknego dębu z kapliczkami. Zaraz będziemy skręcać, ale... 
  
w tym miejscu postanawiamy trochę odpocząć. 
I posilić się. 

Takie skarby można znaleźć w lesie. 

Dochodzimy do wsi Łukawicy. 

Partyzantom poległym 12.04.1943 r. 

Kolejne stare zabudowania. 

I dość nietypowa brama. Jest tu i Grześ, co szedł przez wieś... i bardziej egzotyczne motywy. Tak jakby trochę Sienkiewicz???

Jednak nie możemy się oprzeć takim okazom, choć mamy świadomość, że albo zbieramy grzyby, albo idziemy.


Marysia demonstruje zdobycz. 

Ja w tym czasie robię selfie. 

Maryśka, chodź, bo dziś nie dojdziemy do Klimontowa! 
  
My w lewo. 

Do wsi Smerdyna, w której robimy odpoczynek przy sklepie. Jego właściciele akurat wybierają się na pogrzeb, dlatego rozmowy toczą się w kierunku przemijania. 

Uroczy psiak właścicieli sklepu. 

Idziemy dalej, jednak ja nie mogę nie zatrzymać się w takim miejscu. 

Nooo, ładna brama. 
  
Coś się kończy, coś się zaczyna - te słowa cisną mi się same do głowy w tym miejscu. Ale chaty żal. 

Taki uroczy młyn ktoś postawił (przeniósł?) sobie w ogródku. 

Miejscowe kozy mają się dobrze. 
  
Idziemy w kierunku na Rybnicę. 

Ciągle asfaltowa droga, tracę nadzieję na odmianę. 

A jednak! Nie przeszkadza nawet błoto, które po ostatnich opadach wcale nie jest duże. 

Gdyby nie mapa, to ciężko by było znaleźć w tym miejscu właściwy kierunek. Muszla kieruje na lewo... My skręcamy w prawo. 

Jak się okazuje - słusznie. Natomiast kawałek dalej skręcamy nieco za wcześnie w lewo i mamy okazję zobaczyć jakiś niewielki dopływ Koprzywianki. 

  
Wracamy jednak na szlak. 

Do wsi Rybnica. 

Tu mamy wreszcie Koprzywiankę. Stan wody jest niski, co dziwi po ostatnich opadach. Jest też tak zarośnięta po lecie, że ciężko ją uchwycić na zdjęciu.

No i zaczyna padać drobny kapuśniaczek. Idziemy przez wieś Bukówkę. 

I dochodzimy do mostu, znów na Koprzywiance. Widać ślady zjazdu kajaków, a może to tylko moja wyobraźnia?

 Widok z mostu. Nie myślę już o niczym. Może Jakub naprawdę pomaga.
  
Idziemy dalej, czas nagli, a jeszcze kawałek przed nami. 

Mijamy piękne krzyże, nagrobki i pamiątki patriotyczne. 


Oraz zwierzęta gospodarskie, które gości mają w nosie. 

Deszcz siecze, ale da się wytrzymać. Mijamy kolejne odcinki trasy.
Od pewnego kilometra zaczyna się "iść głową". Jest to trochę walka z samym sobą.

Marysia powiedziała "mu, mu", jednak nie doczekała się odpowiedzi.
  
Widok na zalew w Szymanowicach.
  
 I ostatnie spojrzenie na Koprzywiankę. Deszcz przestaje padać. 

A więc pierwszy etap DROGI ma się ku końcowi. 

Widok na kościół w Klimontowie. 
  
Synagoga. 

I rynek... powiedzielibyście... miasta? Klimontów utracił prawa miejskie w 1870 na wniosek... mieszkańców. Do dziś tych praw nie odzyskał i wcale nie chce. W 1901 urodził się tu poeta Bruno Jasieński. 

Nasz nocleg, czyli przedszkole prowadzone przez niezwykle sympatyczne siostry ze Zgromadzenia Sióstr Najświętszego Imienia Jezus. 

Po gorącym krupniku w darze od sióstr idziemy z Marysią obejrzeć wieś. 
Nasze kroki kierujemy w pierwszej kolejności do Kolegiaty św. Józefa. 

Akurat trafiamy na mszę. 

Później robimy zdjęcia w pięknym wnętrzu. 

Zagaduje nas ksiądz, bo wieść o dwóch wędrujących po szlaku Jakuba kobietach rozchodzi się szybko. 

Idziemy jeszcze w szybko zapadającym zmroku do zespołu klasztornego dominikanów. 

Warto się czasem odwrócić, bo za plecami są takie widoki. 

Mury klasztoru.



I brama, skąd wracamy do centrum. 

Po drodze jeszcze pomnik. 

I chyba tu zmieści się opowieść o Dybuku. Za synagogą była sporych rozmiarów ziemia, którą Klimontów odkupił od Gminy Żydowskiej na potrzeby budowy szkoły. Już w trakcie budowy zaczęto wykopywać kości, bo teren ten był starym cmentarzem żydowskim. Pewnego wieczoru zaś siedząca przy oknie 3-letnia dziewczynka zobaczyła za szybą Żyda, który przekazał jej lokalizację kolejnych grobów. Dziewczynka zaprowadziła tam rodziców - i rzeczywiście w tym miejscu odkopano kości. Urządzono kolejny pochówek, a duch więcej się nie pojawił. Tę historię opowiedziała nam jedna z sióstr na dobranoc. A następnego dnia po szybkim śniadaniu zaczynamy kolejny odcinek drogi.
Znów przechodzimy przez teren klasztoru i błotnistą drogą kierujemy się za Klimontów. 
  
Naprawdę wszędzie się trzeba po(d)pisać? 

Początkowo szlak Jakuba biegnie tą samą drogą co szlak czerwony, więc można trochę odpuścić zerkanie na mapę. W Pęchowie notujemy sporą ilość ujadających kundli. 

I zaczynają się sady, które już nas nie opuszczą niemal do końca dnia.

  
Kierujemy się do Ossolina. 



O, to tu.

 Płynie tu Zakrzewianka. A może już Gorzyczanka? 

Renesansowy zamek magnacki kanclerza wielkiego Jerzego Ossolińskiego, a raczej to, co z niego zostało, czyli brama. 


I z drugiej strony. 

W Ossolinie robimy przerwę przy sklepie, a potem idziemy do Kaplicy Betlejemskiej.


Jesień...

I tu robimy błąd. Odbijamy za bardzo zamiast na Nasławice, to na Sternalice.


Dość szybko się orientujemy, ale czas leci, kilometry w nogach - podejmujemy decyzję, że nie cofamy się, ale idziemy do Sternalic, skąd łapiemy okazję z powrotem na szlak. (Będzie to widać na końcowym zapisie trasy). I tak robimy. Ostatecznie dojeżdżamy do wsi Świątniki, skąd kontynuujemy naszą drogę Jakuba. 

I znów sady, sady, sady. 

Aż po horyzont we wszystkich kierunkach.

 Po drodze nie mijamy żadnych oznaczeń szlaku. Mamy mapę i kompas, i tylko dzięki temu udaje nam się trzymać Jakubowej drogi.

Dochodzimy do wsi Śmiechowice.

Postój przy szkole. Zaczyna mi się kryzys związany z opuchniętą stopą. Czy krzywo stanęłam, czy też nadmiar asfaltu - stopa coraz bardziej boli. 

Jednak metą jest Sandomierz i zaciskam zęby. Tu dla odmiany pomidorki. Znaków całkowity brak. Po prostu nie ma. 

Na żadnym skrzyżowaniu nie ma znaków. Mapa, kompas i intuicja - tego się trzymamy. 
Mijamy wieś Malice, a w nich... na wysepce pięciodrożnego skrzyżowania stoi zespół rzeźb zwany Przemienieniem Pańskim. Trzy figury to Jezus Chrystus, św. Piotr i św. Jakub. Pod postacią Chrystusa odczytać można jeszcze napis: "Salvator Mundi" oraz datę - prawdopodobnie 1803 lub 1806. 

Pod tą figurką robimy jeszcze jeden postój. Ściągam skarpetkę - nie jest dobrze.
  
Żurawka (chyba). 

Pamiątkowe foto.

 Rodakom trzeba przypominać.
  
Fajne tunele, ale zaczynam mieć naprawdę dość asfaltu, a stopa pali mnie żywym ogniem.


Andruszkowice. Coraz bliżej Sandomierza.


Już niemalże przedmieścia... 

Wreszcie wchodzimy do Sandomierza. Dzielnica Rokitek. Między drzewami dostrzegam św. Teklę, uczennicę św. Pawła. 
Widok na miasto.
  
Kościół św. Pawła. 

 I nasz cel... Kościół św. Jakuba. Serio? Chce mi się płakać z radości. 

Piękne wnętrza.


I dwa ślubne gołąbki, wypuszczone i zagubione, gdy weselnicy już odjechali. 
  
Winnica z widokiem na zamek. 

 I autorka relacji. 

Wyprawę kończymy w zajeździe pod zamkiem. 

A to zapis naszej wędrówki - kawałek urwany to ok. 3 km, które nadrobiłyśmy w innym miejscu.

Trochę szkoda, ale najwyraźniej tak chciał los. Z Jakubem się nie żegnamy, ostatnie słowo nie padło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz