7 maj 2017

Długi majowy weekend na Serecie (Ukraina)

Data: 29 kwietnia - 6 maja 2017
Trasa: Ostrów - Ułaszkowce
Rzeka: Seret (Ukraina)
Długość trasy: 112 km

Nie jest łatwo napisać relację z 8-dniowego wyjazdu w tak ciekawy rejon. Pewnie powinnam skupić się głównie na rzece i opisać każdy zakręt. Niemniej opisać 112 km przepłyniętej rzeki też nie jest łatwe, biorąc pod uwagę jej różnorodność i dynamikę (zwłaszcza na dwóch pierwszych odcinkach).  We wszelkich wyjazdach staram się łączyć turystykę z krajoznawstwem, dlatego też relacja, podobnie jak ta z Łotwy, będzie mieszana.

Sobota, 29 kwietnia
Wyjechaliśmy z Lublina w godzinach porannych, kierując się do przejścia granicznego w Hrebennem. Dwa busy, ok. 20 osób głównie z Lublina i Warszawy. Docierały już do nas informacje, że osobówki stoją 8 godzin, jednak my mamy ambicję przejechać jako autobus. I tak się dzieje, dzięki czemu po 4,5 godz. na granicy widzimy pożądany napis.

Pogoda taka jak w Polsce, leje i zimno. To trochę chłodzi mój optymizm, ale ja mam zawsze dobrą pogodę i tej wersji będę się trzymać. Ukraiński odcinek drogi spędzam z nosem na szybie - byłam w tym kraju 17 lat temu, ale w innym rejonie. Pcha mnie do przodu ciekawość. Zaraz za granicą zatrzymujemy się w Rawie Ruskiej. Tu wymieniamy złotówki na hrywny i kilka osób kupuje starter do telefonu. Ukraina, jak wiadomo, nie jest w Unii, połączenia są drogie. Starter z 2 gb internetu jest zatem dobrą opcją, by posługiwać się messengerem zamiast smsami.

W Rawie jemy też szybki obiad, zupa Czenaki, coś w rodzaju zupy, ale zapiekanej - przyrządza się ją i podaje w glinianym garnuszku z pokrywką. Składniki to mięso, ziemniaki, kapusta w aromatycznym rosole, zapiekane w piekarniku. Zupa kosztuje 30 hrywien.
Pada decyzja o tym, by dzisiejszą noc spędzić pod dachem - w Krzemieńcu. Po drodze mijamy wielki ośrodek kultu - Ławrę Poczajowską.

W Krzemieńcu trafiamy do motelu WIKA.

Ten kwietnik mnie zachwycił:

Za nocleg płacimy 130 hrywien od osoby (razem ze śniadaniem i parkingiem). Chętni (w tym ja) idą do pobliskiego baru na piwo. Miłe kelnerki włączają polską muzykę. Same przeboje: Niech żyje wolność i swoboda; Hej sokoły... Deszcz leje jak z wiadra, zatem znów decyzja - jutro nie wypływamy, dzień spędzimy na zwiedzaniu.

Niedziela, 30 kwietnia
Po śniadaniu idziemy "w miasto". Krzemieniec, jak wiadomo, słynie z dwóch rzeczy przede wszystkim. To miejsce urodzenia Juliusza Słowackiego, tutaj też funkcjonowało od 1805 r. słynne Liceum Krzemienieckie, obecnie Kolegium Pedagogiczne im. Tarasa Szewczenki.



Z dziedzińca widać wzgórze zamkowe.

Udajemy się do obowiązkowego punktu, czyli muzeum Słowackiego.
Pamiątkowa fota.

W muzeum "z górką" płacimy za bilet i przewodniczkę, która okazuje się świetnie przygotowana i mówiąca po polsku. Mnie ogarnia autentyczne wzruszenie. Nie da się nie pamiętać o burzliwej historii tych miejsc.


I jeszcze kościół parafialny św. Stanisława z pomnikiem Słowackiego autorstwa Wacława Szymanowskiego (twórca warszawskiego pomnika Szopena) ufundowany w setną rocznicę urodzin poety. Pomnik w 1939 r. uniknął zniszczenia, ponieważ miejscowi Polacy wmówili bolszewikom, że to pomnik poety rewolucyjnego.

Staram się robić jak najwięcej zdjęć tzw. smaczków historycznych.





Jedziemy do Ławry Zaśnięcia Matki Bożej w Poczajowie. Historia tego miejsca jest długa, bo sięga XIII w. Nie porwę się na streszczenie burzliwych dziejów klasztoru. Według wierzeń jest to miejsce objawień maryjnych i obecnie chętnie odwiedzane przez pielgrzymów. Ciekawostka. Przy wejściu strażnicy informują o obowiązku założenia spódnicy - można ją wypożyczyć pod zastaw. Cóż było robić...

Kompleks robi naprawdę wielkie wrażenie. Pewnie coś w rodzaju Lichenia, tylko z większym gustem. Pomijając złote kopuły.


Po zwiedzaniu jedziemy na obiad i w dalszą drogę. Po drodze na chwilę wpadliśmy jeszcze do Zbaraża, gdzie jak wiadomo zginął Longinus Podbipięta, którego przed wojną miejscowi chcieli nawet kanonizować... Z innych ciekawostek: w Zbarażu urodził się Ignacy Daszyński.

Tę noc znów spędzimy pod dachem, w Hotelu Grand blisko Ostrowa.

Poniedziałek, 1 maja
1 dzień spływu: Ostrów – Mikulińce – stadion w Mikulińcach, 17 km

Rano smutne zdarzenie. Jeden z naszych kolegów musi jechać do szpitala do Tarnopola. Okazuje się to mądrą decyzją, po badaniach nie będzie już nam towarzyszył, musi wrócić do domu.
My udajemy się na start spływu, czyli do Ostrowa. Zaczynamy pod kamiennym wiaduktem kolejowym na linii Tarnopol - Chodorów, wybudowanym w latach 30. XX wieku. Robi wrażenie, zwłaszcza że przebiega pod nim most drogowy.

Wzbudzamy zainteresowanie dzieciaków.

Trochę długo trwa montaż dwóch kajaków składanych, zatem grupa dzieli się na dwa. Płyniemy!!!
Początkowo rzeka wydaje się monotonna. Podobnie jak pogoda - zachmurzenie, ale przynajmniej bez deszczu.


Mamy pierwszą z obowiązkowych przenosek.

Pomagamy sobie nawzajem.

Jednak wkrótce zaczynają się odcinki z licznymi przeszkodami, gałęziami i bystrzami. Nurt jest szybki. Są miejsca, które wymagają szczególnej uwagi i ostrożności.

Mijamy takie ciekawe miejsca:

Tego dnia nie robię wielu zdjęć na rzece, nie ma czasu na spokojne kadry i boję się o aparat.
Po 15 km robimy postój w Mikulińcach.

Ruszamy oczywiście do ruin zamku z połowy XVI w., gospodarczy był wykorzystywany do końca XIX w. Zachowały się mury, dwie baszty i dwie bramy. Na tej ziemi panowały słynne polskie rody - Koniecpolskich, Sieniawskich, Lubomirskich, Mniszchów, Konopków, Rejów.

Pałac Reyów z XVIII w., obecnie sanatorium.

Kościół w Mikulińcach z XVII w.

I jeden z mieszkańców.

Takich klimatów szukałam:


Ciekawostka: urodził się tu Janusz Morgenstern, reżyser. Przerwa się przedłuża, nie ma jeszcze wszystkich uczestników. Decyzja: podływamy jeszcze dwa km do stadionu, gdzie rozbijemy obozowisko. Nie ma tak łatwo, znów przenoska.


Po której wypijamy miejscowy trunek "Dziewięćsił".


Stadion miejscowego klubu.


Nigdy nie spałam na stadionie. Chyba sporo mnie w życiu ominęło.

Wieczorem integracyjne ognisko, dopływa ostatnia osoba, która towarzyszyła koledze w szpitalu w Tarnopolu. Zdaje nam relację. Podliczamy też pierwsze wywrotki.

wtorek, 2 maja
2 dzień spływu: Mikulińce – Strusów – Zieleńcze, 23 km

Rano przy pakowaniu obozowiska odwiedza nas taki gość:

...który szybko zasypia zmęczony obwąchiwaniem bagaży.
Również dziś pogoda utrzymuje się bez deszczu, choć jest duże zachmurzenie. Ten dzień także dostarczył nam wrażeń, nie było zbyt wiele czasu na zdjęcia na rzece. Seret na tym odcinku jest wąski i pełen przeszkód.



Trzeba uważać zwłaszcza na przecinające nurt gałęzie, o czym mogłyśmy się z Marysią, z którą płynęłam w dwójce, przekonać - silny nurt przypiera nas bokiem do przeszkody, ale oprócz nabrania wody udaje nam się wyjść przez szwanku (determinacja była wielka). Kolejne dwa kajaki nie mają tyle szczęścia, zbieramy w wodzie graty ze składanej dwójki, jedynka zalicza podręcznikową kabinę. Kolega niestety topi aparat, a więc nikt nie obejrzy już zdjęć z sauny...
W Strusowie po ok. 15 km robimy przerwę, kto musi - to się suszy. Czas się też posilić.

Można odwiedzić sklep i pozwiedzać.

Dawna synagoga.

Podobno z tego monasteru podziemia biegły aż do Trembowli.

Wsiadamy do kajaków. Znów męczący odcinek. Zwłaszcza kamieniste bystrza i progi dostarczają emocji. Z koleżanką pokonujemy wszystko ze śpiewem na ustach (czasem wkradają się brzydkie wyrazy), nie mamy żadnej wywrotki, choć nieraz woda wlewa się górą do kajaka. Wszędzie tam, gdzie rzeka jest wąska i gdzie płynie się wśród zarośli i gałęzi - przy szybszym nurcie łatwo się wywalić, więc uwagę mamy skupioną na maksa.




Pod jednym z mostów wpływamy w prawą odnogę. Błąd. Dopływamy do miejsca, gdzie ktoś zalicza wywrotkę. Kolega wychodzi na brzeg i ocenia sytuację - nurt szybki, nie wiadomo, co kryje się za zakrętem. Dwie dwójki, w tym my, decydujemy się powlec do mostu i spróbować lewą odnogą. Tak robimy. Tracimy ok. 20 minut, ale wybór był niezły.
Z przykrością muszę zrelacjonować także i nieprzyjemne chwile. Oprócz przeszkód naturalnych trafiamy też na te wykonane ludzką ręką. W tym miejscu musimy wysiąść z kajaków i przeciągnąć kajaki na linkach. jakże mi to przypomniało o rzece Szkło z zeszłego roku!

Przyroda jednak walczy z człowiekiem, który nie jest w stanie zniszczyć wszystkiego. Cieszę się widokiem drzew.

Ostatnia tego dnia przenoska przy młynie. Wreszcie pojawia się słońce.


Dopływamy do miejsca, gdzie rozbijamy namioty. wszyscy mają serdecznie dosyć dzisiejszego odcinka. Zmęczenie i mokre ubrania dają się we znaki. Na szczęście ogrodzenie pola doskonale może posłużyć jako płot na suszenie.

Środa, 3 maja
dzień 3 spływu: Zieleńcze – Dolina – Budzanów, 21 km

Ranek wita nas świetną pogodą.


Jest też czas na odpoczynek i rozstawienie samochodów.
Tradycyjnie w małej grupie udajemy się na włóczęgę. Chcemy wejść na wzgórze, gdzie mieści się kościół z ruinami zamku, skąd roztacza się piękny widok na dolinę Seretu. Ale najpierw zachwycamy się wsią Zieleńcze.



Tędy wczoraj płynęliśmy.

No i są widoki. Po prostu wow.


W moim przewodniku nie ma nic na temat tego miejsca, jeśli uda mi się pożyczyć inny, to uzupełnię informacje.


Na koniec pieszej wycieczki odwiedzamy sklep. W każdej wsi w sklepie są jeszcze w użytku liczydła.

Płyniemy dalej. Zaraz za dopływem rzeki Gniezny Seret wreszcie robi się szerszy i spokojniejszy. Można zacząć się relaksować, zwłaszcza że pogoda dopisuje (a nie mówiłam?). Wręcz można się opalać. Szczególnie na nieosłoniętych odcinkach na stojącej niemal wodzie... co świadczy o bliskiej tamie. Ale najpierw bardzo malowniczo.





Jest.


Chwilę zastanawiamy się, czy płynąć dalej lewą rzekostradą, czy też znieść kajaki na dół. Pozostajemy przy pierwszej opcji, przez co urywamy kawałek rzeki (a przynajmniej tak twierdzi zapis na moim Holuksie). Mała strata, bo odcinek jak w jakiejś Amazonii. Cały czas płyniemy wąskim korytarzem w zieleni.

W  miejscowości Dolina znów postój, bo czeka nas przenoska. Idziemy coś zjeść. A coś najczęściej oznacza tu pielmieni (nie pierogi, tylko pierożki, pierogi to wareniki).
Po zamówieniu kilku porcji żelazne zapasy na zapleczu się kończą. Kelnerka ma propozycję - można kupić obok w sklepie pielmieni i margarynę, ona chętnie podgrzeje. Myślicie, że nie skorzystaliśmy? Błąd! Zawsze chętnie zszamie się coś na ciepło...



I znów stanowimy atrakcję dla dzieciaków...

...a nasz kierowca który podąża za nami busem i po przestawieniu porannym aut ma już przyczepkę - pomaga nam tym razem w przewózce. Niewątpliwie stanowimy malowniczą grupę.

Odcinek za młynem piękny. Wysokie skarpy i urokliwy jar, którym będziemy płynęli aż do końca spływu.








Kolejny nocleg, Budzanów. Zbiera się na burzę, która ostatecznie nie decyduje się nam przeszkodzić.

Ja przeżywam załamanie - atakuje mnie znajomy mi ból głowy, walę ketonal i idę spać. Reszta siada z gitarą do ogniska.

Czwartek, 4 maja
dzień 4 spływu, Budzanów – Biała, 26 km

Rano po bólu nie ma śladu, a więc znów mi się udało. Po śniadaniu szybka wycieczka piesza. Tak już mam, nic na to nie poradzę. Mam nogi - to idę. Trzeba przejść spory kawał przez wieś, ale warto dla takich widoków (Prus twierdzi, że baba ma grube łydki, ja tam nie wiem).

Docieramy do zamku z XVII w. z kościołem.


Obecnie mieści się tu szpital psychiatryczny. Kawałek dalej piękny cmentarz. Można by tam spędzić z godzinę, ale czas nagli.


Dzisiejszy odcinek spływu wiedzie przez zieloną bajkową krainę. Ponadto jest to czas kwitnienia drzew, więc płyniemy przez białe dywany. Od zapachów kręci w nosie. Rzeka jest spokojna, można rozglądać się na boki i podziwiać przyrodę.





Oraz odpocząć w pięknym miejscu.


Kolejna przenoska, tym razem już bez postoju.


Na całej trasie od początku spływu ciągle przepływamy pod kładkami i mostkami. Ten jednak robi wrażenie...


I to chyba jedyne niespodzianki, poza nimi grozi nam tylko przegrzanie na słońcu.



I kolejny, przedostatni już biwak.


Tym razem prognozy stuprocentowo przewidują ulewę. Ale zanim to nastąpi, małą grupką idziemy do pobliskiego baru, który okazuje się całkiem niezłą restauracją z wyborem dań.

Pozostali jadą do Czortkowa i chyba nie mają tak fajnie. Podobno trafili na bar bez prądu.
A ja się zajadam:


No i jest ulewa. Szybko wracamy do namiotów.

Piątek, 5 maja
dzień 5 spływu: Biała za zaporą – Rosochacz - Ułaszkowce, 25 km

Ostatni dzień płynięcia. Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. A szkoda, bo to chyba najbardziej malowniczy odcinek. Najpierw jednak przewozimy kajaki za zaporę przed Czortkowem.



I dalej już wodą.

Do kolejnej przenoski.

Płyniemy przez Czortków.

Z dedykacją dla kolegi Czołga (wytęż wzrok):

Potem znów piękny odcinek.



Na postoju chwila ulewy i burza, która zahacza nas tylko ogonem.


Dopływamy do naszej mety.




Widok na Seret z mostu:

Miejscowe dzieciaki prowadzą nas przez wieś do polskiego kościoła.

Który sprawia przygnębiające wrażenie...


Po drodze mijamy wiele ciekawostek. Lubię takie klimaty.




Wieczorem kilka osób korzysta z gościnności mieszkającej przy drodze pani Ludmiły i jej łazienki i myje się w ciepłej wodzie :) A śpiewy przy ognisku niosą się długo po łące.


Sobota, 6 maja
Długi powrót do domu

Rano po rozważeniu sytuacji na granicy, decydujemy się jechać przez Lwów, tak aby na granicę dotrzeć późnym wieczorem. We Lwowie mamy cztery godziny na szybkie zwiedzanie, jedzenie i zakupy. Robimy to w tempie ekspresowym.
Pomnik Mickiewicza:

Opera lwowska:

Akurat pod ratuszem trwał jakiś festiwal.

Postanawiamy rzucić okiem na miasto z wieży ratuszowej.



Pędem docieramy też do pozostałości po synagodze.

A potem już tylko zakupy (dużo, dużo cukierków i dużo chałwy) i jedziemy do domu. Tym razem na granicy spędzamy tylko trzy godziny. Do Lublina docieramy o 4 rano w niedzielę.

Co was może jeszcze zainteresować?
Może przykładowe ceny... 1 hrywna to ok. 15 groszy.
Starter do telefonu - 50 h
espresso w hotelu - 15 h (dobre)
woda mineralna 1,5 l - 8 h
barszcz ukraiński + pierogi + 50-tka koniaku - razem ok. 90 h
piwo w barze - ok. 20 h, piwo w sklepie - ok. 10 h
kilogram krówek w czekoladzie - ok. 120 h
chałwa - ok. 17 h
nocleg ze śniadaniem w motelu - 120 h
chleb - ok. 8 h

Dla przypomnienia. Płynęliśmy rzeką Seret od Ostrowa do Ułaszkowców, w sumie 112 km.
Cała trasa:


2 komentarze:

  1. Ale mega... Też tam chcę. Moje klimaty...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym roku też mieliśmy jechać w długi weekend majowy na Ukrainę popływać, na Stochod. I jak wiadomo, pandemia przeszkodziła.

      Usuń