22 maj 2017

Majowa Drwęca

Data: 14-18 maja 2017
Trasa: Gromoty - Złotoria
Rzeka: Drwęca
Długość trasy: 183 km

Razem z bratem wybraliśmy się w maju na Drwęcę. To rzeka różnorodna i zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Oprócz wspaniałych meandrów mieliśmy też liczne rozlewiska, ponadto poziom wody był o jakiś metr wyższy niż zwykle, dzięki czemu zapewne uniknęliśmy wielu przeszkód w postaci zwalonych drzew. Płynęliśmy od mostu w Gromotach aż do Złotorii, do skansenu (czyli niecały kilometr przez ujściem). W ciągu 5 dni na wodzie pokonaliśmy dystans 183 km. Płynęliśmy swoimi dmuchańcami. Dzienne dystanse to ok. 35 km z wyjątkiem 4 dnia, kiedy to machnęliśmy 45 km. Skorzystaliśmy z logistycznej pomocy pana Krzysztofa (http://kajakibrodnica.pl/) - przy okazji dziękuję za wszelkie podpowiedzi. Skorzystaliśmy również z przewodnika kajakowego "Od Wisły do Wisły", który trzeba by trochę dopracować. Drwęca to przede wszystkim wielkie ilości ptactwa, widzieliśmy też sarny, bobry, no i lasy, łąki, pola...
Dzień przed wypłynięciem, czyli w sobotę 13 maja, spędziliśmy miłe popołudnie i wieczór w Brodnicy. To malownicze, czyste miasteczko.Ryneczek

zamek

i Drwęca z góry.


A w niedzielę pan Krzysztof pomógł nas dotransportować na start na moście w Gromotach. Po drodze kilka razy mijaliśmy Drwęcę, co tylko zaostrzało nasz apetyt na tę rzekę. Tu już po wyładowaniu bagaży z busa: trochę szpeju do spakowania jest.

Pamiątkowe foto na początek. (foto od brata)

No i wystartowaliśmy. Rzeka na tym odcinku wydała mi się raczej "normalna", nie porwała mnie szczególnie, ale wrażenie robiły za to spokój i cisza. Zwłaszcza że nie mijaliśmy żadnych domów, co w Polsce jest coraz rzadsze.

Kiedy pojawiły się pierwsze odcinki leśne, od razu zrobiło się piękniej.

Brzegi po obu stronach wydały mi się wręcz bajkowe.

Przy ujściu Iławki, po jakichś 10 km, zrobiliśmy pierwszą przerwę na batona.

Ja nie wychodziłam z kajaka, więc moja łódź nurza się w zieloność (czyli odnogę bez znaczenia, ale ładną).

Po przerwie płyniemy dalej.

Przepływamy pod kamienno-ceglanym mostem kolejowym magistrali kolejowej Warszawa – Gdańsk, który został wybudowany w 1876 r. Jechało nim pendolino.

Fot. brat:

Już pierwszego dnia wpłynęliśmy w rozlewiska. Stan wody na Drwęcy jest o jakiś metr wyższy niż zwykle. Zdumiewa mnie ilość wszelakiego ptactwa. I hałas, ale przyjemny dla ucha.

A rzeka zaczyna silnie meandrować.

Foty ptaków do znudzenia, ale może komuś się spodoba. Mam o wiele więcej jakby co ;)


 Nawet jakiś kormoran się załapał na focię.

Wpływamy w obszary wiejskie. Czas na drugą przerwę.

A tu Nowe Miasto Lubawskie, które zrobiło na nas raczej nieprzyjemne wrażenie, a to ze względu na grupki hałaśliwej i śmiecącej młodzieży na brzegach rzeki.

Dopływamy do Kurzętnika, którego pole biwakowe zlokalizowane jest pod mostem w środku wsi i również zajęte przez miejscową "młodzież". Zatrzymujemy się zatem za wsią, to nasz pierwszy biwak na dziko.

Rano drugiego dnia padał deszcz, jednak pogoda przed wypłynięciem poprawiła się. Zrobiło się wręcz gorąco.

Przyroda znów zachwyca. Ta skrzydlata

i ta kopytna.

Oprócz łąk mijamy piękne lasy.




I cały czas piękne meandry.

Powracają rozlewiska i cały atlas ptaków. Tu czajka.

Łabądki.

Oraz mewy śmieszki.


Pola rzepaku przełamują świecącą w oczy zieleń.

fot. brat

W tym miejscu robimy postój. Kanapeczki i zupa przywracają morale.

A ja czuję, że coś się zbliża. Jest mi duszno i czuję się, jakbym płynęła w tył, a nie w przód.

Najwyraźniej coś się dzieje z ciśnieniem, chyba nadciąga coś wielkiego. Niebo też zaczyna o tym informować.

Wyraźnie się ściemnia.

Co ma swój urok w postaci chmur.

Postanawiamy dopłynąć do leśnej ściany, co na rozlewiskach nie jest łatwe. Zwłaszcza przy meandrach. Na szczęście udaje nam się dotrzeć do domostwa z gościnną wiatą.

Zresztą w ostatniej chwili. Zdrowo lunęło, a grzmoty waliły całkiem blisko. Dobrze, że nie byliśmy na wodzie.

Po burzy pojawia się tęcza.

A my płyniemy dalej. Brat zostawia pod wiatą karteczkę z podziękowaniem. Naprawdę dobrze wiedzieć, że są ludzie, którym los innych nie jest obcy.


Płyniemy w świetle zachodzącego słońca i wśród szalejących po deszczu owadów.




Tu można skręcić w jeziora brodnickie.

Ale my szukamy noclegu. Telefonicznie pan Krzysztof podpowiada nam miejsce na nocleg. Zgodnie z jego sugestią wpływamy w lewą odnogę. Prosto do wieży widokowej. W takim miejscu nigdy jeszcze nie biwakowałam.

Wieczór jest piękny, choć komary żrą. Robimy krótki spacer ścieżką edukacyjną, jednak nie oddalamy się za bardzo od obozowiska.

Wieczorem siedzimy przy ogniu. (foto od brata)

A rano znów pakowanie. Dzień trzeci.

Płyniemy dalej w kierunku Brodnicy.

Tym razem miasto zwiedzamy "od dołu".

W Brodnicy przy zamku zatrzymujemy się na zakupy. Na pewno budzę zainteresowanie ludzi w centrum handlowym, gdy wchodzę w stroju kajakowym.

Przystań OSiR w Brodnicy oferuje kajakarzom prysznice. Skwapliwie korzystamy. Jest nawet ciepła woda.

Po odświeżeniu płyniemy dalej i natrafiamy na bocianie drzewo.

On jej nie zjadł, przysięgam.

Jak na płaski teren, to jest bardzo pagórkowaty.

Znów mijamy masę ptactwa. Wszystko gęga, kwacze, śpiewa.

Pliszka.

I bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Tym razem z kopytnym.

Zielono mi...

Dopływamy do pola namiotowego w miejscowości Kupno / Pusta Dąbrówka, zaraz za mostem po lewej stronie. Warto tam się zatrzymać. Teren prywatny z podanym telefonem - właściciel turysta sam dba o to miejsce. Jest wychodek i miejsce na ognisko. Właściciel okazuje się być kajakarzem i społecznikiem. Miło się z nim rozmawia. Rano budzę się po 4 i patrzę sobie na wodę. Jest bardzo spokojnie.

Dzień czwarty. Zaczynamy go od wpłynięcia w rewir orlika. Wielkie ptaszysko, ale nie udaje się sfotografować, choć kilka razy niemal przelatuje nam nad głowami. Robi niesamowite wrażenie, trochę straszne.

Mijamy pale starego mostu.

I dopływamy do miasteczka Golub-Dobrzyń. Stajemy na przystani.

Damian udaje się po kebab i frytki. Nawet dobre to było.


Dalsza droga upływa nam na szukaniu miejsca na biwak. Nie jest to jednak proste. Brzegi są raczej nieprzyjazne. Jedyne sensowne miejsce to prywatne ranczo, jednak trawa jest tam wyjedzona do gołej ziemi przez krowy. Płyniemy i płyniemy, w konsekwencji czego tego dnia machnęliśmy 45 km. W końcu nocleg - na przystani kajakowej w Elgiszewie.

Przystań atrakcyjna, jednakże klucz do sanitariatów brat dostaje od sołtysa z narażeniem życia. To wynik miejscowych niesnasek pomiędzy sołtysem a właścicielem miejscowej wypożyczalni kajaków.

Ostatni dzień, czwartek. Robimy pamiątkowe foto i zamieniamy kilka zdań z wójtem, który przyjeżdża na inspekcję. Brat dzieli się z nim spostrzeżeniami, może zostaną wzięte pod uwagę?


Nie śpieszy nam się, bo chcemy skończyć za zaporze w Lubiczu.

Rzeka jest tu już szeroka i płynie bardziej prosto.

Robimy przystanek na drugie śniadanie.

Zapora. Musimy płynąć dalej, okazuje się, że tu logistyczna pomoc nie dojedzie.

Druga przenoska, czyli młyn. Również tu wyjście jest niemożliwe. Musimy zatem zebrać siły i ostatnim wysiłkiem dopłynąć do Złotorii.

I jest, koniec na ul. Turystycznej przy skansenie w Złotorii. Zapisu trasy na mapie nie będzie, bo Holux wziął i się zresetował całkowicie.

Wyprawa bardzo udana. Pogoda znów, podobnie jak na Warcie rok temu, dopisała. Jedną burzę przetrwaliśmy w bezpiecznym miejscu. A następnego dnia udaliśmy się w drogę na spotkanie rodzinne w Nowym Sączu. My to mamy rozmach...
Wszystkie zdjęcia  TUTAJ

2 komentarze: